Już prawie jedenaście dekad temu Stanisław Brzozowski takimi oto słowami zaczynał głośną część Polska zdziecinniała jeszcze bardziej głośnej Legendy Młodej Polski: „Istnieje u nas kategoria umysłów, która z dobroci, wyrozumiałości uczyniła jedyny kulturalny sprawdzian. Dobre, cenne, słuszne jest to, co nas nie rani, co nami nie wstrząsa, nie razi naszych nałogów i przyzwyczajeń. Szukają oni w myśleniu nie prawdy, lecz względności, domagają się od świata, by miał dla nich wyrozumienie, sądzą, że zakon życia, cel istnienia ludzkości nie może, nie powinien ich skołatanymi istnieniami targać. […] Na głos jęczą, ukazują rany na ciele i duszy narodu, krwawe, straszliwe stygmaty, kopce wzniesione z męczeńskich prochów i u stóp tej góry nieszczęścia, tego strasznego zwaliska, pod którego ciężarem szamoce się i zmaga życie, błagają: litości, mówcie nam same miękkie, pocieszające rzeczy. […] I wiecznie i wiecznie ci, co przeżyli wszystkie nieszczęścia i niczego się z nich nie nauczyli, domagają się, aby w imię tej niedoli, którą wraz z innymi gotowali, być dla nich, dla wszystkich, dla samych siebie wyrozumiałym”[1]. Wszystko to wydaje się znowu aktualne.

Samo obecne postrzeganie Brzozowskiego i jego dzisiejsza recepcja są tu zresztą wiele mówiące. Jeśli ktoś o nim pamięta poza niszami antykwarycznymi czy akademickimi, to tylko po to, by myśl oryginalną, krytyczną wykastrować i przykroić do obecnych, zupełnie nieoryginalnych, postaw.

Prawica kurczowo uczepiła się późnego „nawrócenia” autora Płomieni, jego zainteresowań religijno-metafizycznych, choć nie miało to nic wspólnego z płaskim religianctwem, a jeszcze mniej z – niedokonanym przecież nigdy – porzuceniem krytyki wymierzonej w sojusze panów, wójtów i plebanów. Jakkolwiek do pewnego stopnia Brzozowski pogodził się z katolicyzmem jako doktryną, a także uznał (potencjalnie) pozytywny wpływ religii na kulturę narodową, trudno w przekonujący sposób wykazać, że odwołał on kiedykolwiek całość swoich uwag z wcześniejszych lat. Choćby tę konstatację z Legendy Młodej Polski: „Nigdzie chyba na całym świecie stosunki pomiędzy katolicyzmem jako religią ludową a katolicyzmem jako głęboką dyscypliną moralną człowieka, obejmującą całe życie człowieka, pomiędzy katolicyzmem maluczkich i katolicyzmem doktorów, nie ułożyły się w sposób tak straszliwie demoralizujący jak u nas”[2].

Lewica z kolei chce widzieć w Brzozowskim zaledwie młot na prawicę, na tradycję, na kołtuństwo rodzime, choć przecież w jego przypadku nie miało to nic wspólnego z jej jałowym, leniwym intelektualnie, wyższościowym wypięciem się na Polskę i polskość. Przeciwnie, żarliwa troska o kraj i ojczyznę leżała u podstaw bodaj całej jego myśli, jego troski, jego potężnych, wręcz szalonych wysiłków intelektualnych. Andrzej Stawar pisał trafnie przed laty: „[…] Brzozowski bardzo rozsądnie i przenikliwie demaskował polskich zachodowców, demoralizujący wpływ, jaki wywierało na umysłowość inteligenta polskiego wieczne oglądanie się na import ideologiczny z Zachodu, co zdaniem autora Idei niszczyło samodzielność myślową, zwalniając właściwie polskiego inteligentna od myślenia – Zachód już wszystko wynajdzie, my zaś siedźmy i czekajmy, patrzmy, by w swoim czasie przerobić to, co Zachód dostarczy”[3].

Wspominam o tym, ponieważ w batożone przez autora Głosów wśród nocy wygodnictwo, w gnuśny sybarytyzm, stacza się z jakąś nieubłaganą mocą niemal każda polska myśl, opcja, wizja, idea, partia, środowisko, frakcja... Stacza się tam również niemal każdy, kto uprzednio pomyślał i deklarował Polskę mniej „zdziecinniałą”. Większą – duchem, lepszą – sumieniem, potężniejszą – materią, żywszą – intelektem, odważniejszą w mierzeniu się z tutejszymi słabościami czy czarnymi kartami. Kto dziś jeszcze pamięta, że nawet endecja zaczynała jako inicjatywa modernizacyjna, jako stronnictwo patriotyzmu nowoczesnego, chcące tworzyć mieszczaństwo na wzór zachodni; stronnictwo niespecjalnie zachwycone konserwatyzmem i niezbyt bliskie Kościołowi? Myśli nowoczesnego Polaka nie tylko tytułem zapowiadały sprzeciw wobec rozmaitych mielizn ówczesnej „tradycji narodowej”. Jakkolwiek z punktu widzenia środowisk bardziej postępowych odnajdziemy tam nowoczesność zaledwie bojaźliwą, to antykonserwatywny rys manifestu Dmowskiego był w swej epoce dość wyraźny. Dzieje endecji – a w znacznej mierze także dzieje jej ideologa – skończyły się jednak jałowym frazesem bogoojczyźnianym, konserwatyzmem kulturowym, krytyką zamiarów dokonania choć trochę poważniejszych przekształceń własnościowych, obroną polskich zapyziałych sklepików i wyżywaniem się na zapyziałych sklepikach żydowskich. Wszystko to w czasie, gdy przez świat szły istne ruchy tektoniczne, zmiany epokowe, rewolty jawne, ukryte, dwupłciowe... Podobnie skończyła sanacja, zaczynająca od haseł rewolucji moralnej i przemian ustrojowych, a kończąca groteskowym kultem jednostki, żerowaniem elity na państwie, mocarstwową paplaniną rychło zakończoną klęską, sojuszem ze sferami posiadającymi i niedokonaniem choćby tylko reformy rolnej, o innych przeobrażeniach na miarę nowoczesnego państwa nie wspominając. Podobnie było i z komuną, która, owszem, przeorała Polskę na dobre i na złe, ale doktrynalny zapał tyleż zbrodniczy, co i modernizacyjno-odważny roztopiła w gomułkowskiej małej stabilizacji i szczuciu na „wrogów wewnętrznych”, gierkowskim pałowaniu robotników oburzonych na podwyżki cen, kiszczakowskim tropieniu stosunków homoseksualnych, endekomunie „Grunwaldu” i Jaruzelskiego, a także w XIX-wiecznych z ducha ustawach gospodarczych Wilczka. Podobnie skończyła PRL-owska opozycja, której liderzy przebyli drogę od inspirowanego niereżimowym marksizmem Listu otwartego do Partii, postulatów rewolucji etycznej wedle wskazań Abramowskiego, obrony robotników, masowego i nowatorskiego ruchu związkowo-społecznego – do antyspołecznego elitarnego moralizatorstwa oraz klepania neoliberalnych mantr spod znaku „There Is No Alternative”. Podobnie skończyli i ci, którzy byli we frazesach tak nowocześni, że poza punktową modernizacją – a były to niezmiennie punkty już najbardziej unowocześnione i zamożne – mieli do zaoferowania zaledwie niezdolność porwania się przez 8 lat na jakikolwiek palący problem społeczny.

Zaiste, „dzieje bez dziejów”, jak w przebłysku aforystycznego geniuszu ujął to jeden z kontynuatorów myśli Brzozowskiego, Jan Stachniuk, w książce o takim tytule. „Dzieje bez dziejów. Paradoks pozorny. Paradoks, który swój głęboki sens odnajduje w ostatnich trzech wiekach naszej historii. Paradoks, który zatraca swą paradoksalność w bieżącym nurcie życia polskiego”[4] – pisał on w symbolicznym roku 1939. Był tu zresztą zapewne dłużnikiem ideologa obozu sanacyjnego, Adama Skwarczyńskiego (oczywiście również zaczytanego w Brzozowskim), który już w 1924 roku, z okazji dziesięciolecia początku czynu legionowego, stwierdzał, iż ruszający w bój strzelcy przerwali „bezdziejowy okres życia polskiego”[5].

Trudno udawać, że ktoś lepiej niż autor Płomieni rozpoznał ten splot powierzchownej, incydentalnej modernizacji i jej rewersu w postaci wiecznotrwałego nacjonalizmu etnicznego, konserwatywnego, wsobnego i nieustannie strachliwego. To notoryczne zmaganie się kompradorskich elit, z ich zapatrzeniem w którąś z obcych stolic i mód, z kontrelitami równie ślepo zapatrzonymi w jakąś tutejszą przyrodzoną rzekomą doskonałość, która tylko wskutek obcych knowań i wpływów nie rozwinęła skrzydeł na wielką skalę. Wydaje się wręcz, że to wszystko co prawda już było, lecz teraz jest jeszcze bardziej. Po roku 1989 nastąpiło istne turbodoładowanie obu tych opcji.

Początkowo wszystko to, co polskie, miało być nieudane czy to ze swej „natury”, czy z powodu schedy po PRL-u. Wszystko zaś, co zachodnie i europejskie – doskonałe. Bez wątpliwości, refleksji, umiaru, bez rozłożenia w czasie, bez krytycznego spojrzenia na ten neofityzm, który ogarnął umysły, zdawałoby się, najtęższe. Później natomiast nastał renesans Rodziny Połanieckich (przypomnijmy na wszelki wypadek, że tytuł i wymowa dzieła Sienkiewicza były w recepcji i opinii Brzozowskiego symbolem tego, co w polskości bodaj najgorsze) i schyłkowej dmowszczyzny. Więc zła Unia, złe „nowinki” z Zachodu, złe wszystko, co choć trochę odstaje od wsobnego wzorca patriotyzmu, doskonale wypreparowanego ze znacznie bardziej skomplikowanych polskich losów. Potęga, odwieczna tradycja, przedmurze, husaria i wstawanie z kolan w przedziwny sposób towarzyszą w tej narracji zagrożeniom, które tylko u histeryków mogą wywoływać wielkie emocje i obawy. Czy to będzie „ofensywa gender”, czy surrealistyczne wizje imigranckich „hord” szturmujących polskie granice, czy cokolwiek innego z arsenału tyle razy już wyeksploatowanych wątków. Że to wszystko już było razy wiele, a choć raz już przynajmniej, niech zaświadczą te słowa Andrzeja Mencwela z dawnego, bo już kilka dekad liczącego omówienia Żywego wiązania Newerlego: „[…] przeciwko prześmiewcom i szydercom wystąpili obrońcy «narodowej» tradycji, którzy socjalistyczne społeczeństwo chcieli wychować na szwoleżerskich szarżach, próżnym gadulstwie i sarmackiej zajadłości […]”[6]. I to nie wzięło się znikąd. Jak pisał kolejny z „brzozowszczyków”, Julian Brun-Bronowicz, w swej Stefana Żeromskiego tragedii pomyłek: „Polska jest jedynym w Europie krajem, który od przyjęcia chrześcijaństwa nie miał ani jednej wielkiej narodowej rewolucji. Dlatego nie mieliśmy silnie tryskających samorodnych źródeł i musieliśmy czerpać wiaderkami snobizm. Nie oszczędzało nam to prądów wstecznych, które trapiły nas regularnie po każdym ostrym przesileniu […]”[7].

W takim ujęciu trudno mówić o „późnej”, dojrzałej polskości jako fakcie społecznym i kulturowym. Ona, być może, nastanie, gdy – i jeśli – formacje sprawujące dzisiaj rząd polskich dusz zmierzą się z niedostatkami polskości. Przy optymistycznym założeniu, że nie mamy do czynienia zaledwie z grą pozorów i cyniczną mobilizacją polityczną, współczesny obóz antykompradorski będzie musiał stanąć twarzą w twarz z wiecznotrwałą polskością „wczesną”, bliższą raczej syntezie plemienia i wspólnoty rodowej niż nowoczesnemu, samoświadomemu narodowi. Będzie musiał wziąć się za bary z immanentnymi cechami polskości obecnej i dawnej – czy to z postpańszczyźnianymi stosunkami społecznymi, czy z postsarmackim umiłowaniem wolności-sobiepaństwa kosztem interesu zbiorowego, czy z doprowadzoną do absurdu strachliwą wsobnością, czy z królowaniem frazesu imitującego czyny.

O ile dla celów doraźnego utrzymania władzy można rozgrywać bieżące koniunktury (bijąc w bębenek coraz bardziej koturnowej „polityki historycznej” czy straszyć wszelkimi „obcymi”), o tyle dla realnej i szeroko zakrojonej zmiany trzeba będzie zmierzyć się już nie tylko z realną lub mityczną „obcością” i jej wpływami, lecz ze swojskością, z „Polską zdziecinniałą”, która nie chce wiedzieć, co się dzieje naprawdę, lecz chce być kołysana do snu słodką pieśnią. „Żeby Polska była Polską”, jak śpiewa jeden z bardów obozu władzy, Polska będzie musiała przestać być Polską obecną. Fiasko projektów modernizacyjnych stąd się zwykle tutaj brało, że były one słabo zakorzenione w polskości – zdobywano się zaledwie na rytualne potępianie „wad narodowych” i imitacyjne modele rozwojowe, wszystko to w sosie elitarnego nadęcia. Wyzwaniem wręcz dziejowym jest stworzenie i opowiedzenie się po stronie takiej wizji polskości, która będzie w kontrze nie tylko wobec tej zgranej i (przynamniej chwilowo) przegranej doktryny i strategii, ale także wobec arcypolskiej archaiczności. Cóż to za wielka, silna i dumna Polska, która boi się gender, uchodźców i pigułki antykoncepcyjnej! Nie jest to oczywiście sytuacja szczególna. Jak pisał już wiele lat temu Marcin Kula w swej świetnej, lecz zapomnianej książce Narodowe i rewolucyjne: „Nierzadko zdarza się, że sytuacja społeczna bądź konflikty prowadzą do specyficznego ruchu narodowego: takiego, w którym kompensacyjna reakcja przeciwko odmiennym grupom etnicznym przeważa nad postawami zmierzającymi w kierunku formowania własnego narodu bądź jego emancypacji”[8].

Jeszcze inny z kontynuatorów myśli Brzozowskiego, jeden z liderów lewego skrzydła obozu piłsudczykowskiego po maju 1926, Kazimierz Zakrzewski, tak pisał w swej programowej broszurze Filozofia narodu, który walczy i pracuje (nacjonalizm Stanisława Brzozowskiego), cytując całe wyjątki z tekstów autora Głosów wśród nocy: „Dotychczasowym typem «ideogenetycznym», typem rozkładającego się społeczeństwa był «Polak ścielący gniazdko na złość światu». Przełom rewolucyjny przynosi typ nowy, rodzi się bowiem «typ Polaka, usiłującego światem zawładnąć, w granicach swego życia rządzić nim». Oto padła formuła zupełnie nowego nacjonalizmu polskiego”[9]. Termin „nacjonalizm” może być zwodniczy na gruncie współczesnych polskich podziałów i identyfikacji. Obu autorom, mistrzowi i uczniowi, chodziło po prostu o nowoczesny naród polski, nie zapominający przeszłości, ale i nie bojący się przyszłości, w jej imię gotowy wyzyskać swoje moce, ale i odrzucić z tradycji narodowej to, co utrwala „Polskę zdziecinniałą”. Właśnie takiego „nacjonalizmu” mamy we współczesnej Polsce niedostatki, mimo że – a może właśnie dlatego – mamy w niej wiele nacjonalistycznego frazesu.

Dzisiejsza recydywa nacjonalizmu zgoła odmiennego, późnoendeckiego, to reakcja na powierzchowną, toporną i – w wymiarach społecznym i gospodarczym – skrajnie niesprawiedliwą modernizację kompradorsko-imitacyjną. To także część ogólnozachodniego procesu. „Jak trwoga, to do boga” – głosi ludowa mądrość, a na naszych oczach dokonuje się proces ucieczki przed skutkami i ciemnymi stronami turbokapitalizmu w objęcia tyleż „naturalnych” i „tradycyjnych”, co sztucznie, pospiesznie odtwarzanych lub rekonstruowanych wspólnot etnicznych. Jednak w innych krajach wspomniana reakcja na faktyczne czy imaginowane zagrożenia przybiera zwykle postać tęsknot za „starymi dobrymi czasami” z epoki rozkwitu welfare state, w których wielu współczesnych problemów nie było, gdyż krajowe i międzynarodowe realia wyglądały zupełnie inaczej. Innym razem przybiera postać obrony wartości nowoczesnych przed rzekomo zagrażającym im wpływem „obcej” (w domyśle głosicieli takich haseł: bardziej archaicznej) cywilizacji czy kultury. Znakomicie widać to w przypadku radykalnej prawicy w krajach Zachodu, ale też np. w Czechach – sięga ona często po hasła ksenofobiczne i antyimigranckie, ale w znacznej mierze w otoczce obrony „wartości republikańskich” czy wręcz „świeckich” przed „islamizacją”, „fanatyzmem religijnym”, „obcymi (w domyśle: zacofanymi, „barbarzyńskimi”) obyczajami”, itd. Tamtejsza radykalna prawica w efekcie często odwołuje się – nieważne w tym miejscu, czy szczerze, czy z wyrachowania – bądź to do postulatów nowoczesnych, świeckich, republikańskich, chwilami wręcz liberalnych (jak w przypadku obrony praw kobiet czy osób homoseksualnych przed „fanatyzmem”), bądź też do postulatów socjalnych, nawet jeśli w ksenofobicznej („imigranci zabierają nam pracę”) lub etnocentrycznej („amerykańskie miejsca pracy są przenoszone do Chin”) wersji.

Tymczasem w Polsce obecna fala nacjonalistyczno-etnocentryczna nie ma wiele wspólnego z takim stanowiskiem. Bazuje ona na odwołaniach do odległej, zupełnie zmitologizowanej i idealizowanej przeszłości, a wartości, które przywołuje jako pozytywne – a raczej formuła tych wartości – nieszczególne dotyczą obrony „nowoczesności” przed domniemanym „zacofanym barbarzyństwem”. Trudno uznać, że jakąkolwiek realną i sensowną alternatywą wobec liberalnej globalizacji i chaosu społeczno-gospodarczego mogą być westchnienia za światem skrajnych nierówności społecznych spod znaku neofeudalnej struktury własności Polski szlachecko-ziemiańskiej i że jakimkolwiek racjonalnym punktem odniesienia w kraju „śmieciowych” stosunków zatrudnienia czy rozmaitych form ubóstwa jest tęsknota za światem dworków i magnackich rodów, o husarii nie wspominając. Z kolei „islamizacja” może być postrzegana jako konkurencja o charakterze „cywilizacyjnym”, ale trudno doprawdy zrozumieć, jakie istotne wartości i postawy odróżniają sporą część nieliberalnych islamskich wspólnot konfesyjnych od proponowanej przez polskich nacjonalistów syntezy katolicyzmu i konserwatyzmu o ultratradycyjnym obliczu i zakorzenionych we wzorcach sięgających dekady wstecz.

Modna była swego czasu teza Ernsta Gellnera (podobnie rzecz widział Benedict Anderson w rozważaniach o „wspólnotach wyobrażonych”), mówiąca iż – wbrew najczęstszym interpretacjom – to nie naród „stwarza” nacjonalizm i nacjonalistów, lecz odwrotnie: nacjonaliści z rozmaitych, dość dowolnie i arbitralnie dobranych elementów „rodzimego dziedzictwa” tworzą etos, wokół którego organizuje się wspólnota narodowa. Teza ta w swej dosłownej, dość radykalnej formule, była trudna do obrony, gdyż jej autor koncentrował się na samym tylko zwieńczeniu długotrwałych procesów, pomijając ich korzenie i głębokie fundamenty. Jednak nie sposób nie zauważyć, że obecny renesans etnocentryzmu ufundowanego na wypreparowanych wątkach historii i kultury przypomina konstruktywizm opisany przez autora Narodów i nacjonalizmu. W Polsce wydaje się to szczególnie wyraźne ze względu na wspomnianą już formułę takich postaw, odwołującą się do wydarzeń i realiów bardzo odległych, zupełnie zmitologizowanych i niewiele mających wspólnego ze współczesnymi wyzwaniami i bolączkami społecznymi. Nacjonalistyczna prawica w innych krajach musi sięgać po nowoczesny sztafaż i – choćby bałamutnie – odpowiadać na współczesne problemy, jeśli nie chce pozostać folklorem ideowopolitycznym, o ile nie wręcz pośmiewiskiem, jakim stałaby się, gdyby za główne punkty odniesienia uznała, jak w Polsce, wydarzenia i postaci sprzed 80 czy 350 lat. U nas natomiast liczne środowiska i nurty tego rodzaju postawiły sobie wręcz za punkt honoru swoistą „archaiczność” przekazu, odwołań, wzorców i symboli.

Jest paradoksem, że środowiska, które odwołują się do tradycji, naturalnego porządku i ładu, a krytykują „postmodernistyczny chaos”, same sięgają po czystej wody konstruktywizm, odgórne i zideologizowane tworzenie wzorców, a także po iście postmodernistyczne „sklejanie” dowolnie i arbitralnie wybranych wątków z rodzimych dziejów. Częściowo można to wytłumaczyć reakcją na okres PRL-u, postrzegany w tych środowiskach jako zaburzenie jakoby naturalnej polskiej drogi rozwojowej, którą teraz próbują kierować we właściwe łożysko. Jest to jednak w swej istocie tak przez te kręgi nielubiany „lewacki” konstruktywizm, istne tworzenie „nowego człowieka”. Można wręcz powiedzieć, że to modelowa, oparta na nasilonej propagandzie i manipulacji – inżynieria społeczna. Tyle że tym razem „nasza”, więc dobra, więc drapowana w szatki „powrotu do normalności”. Naturalności nie ma tu jednak żadnej.

Nie byłoby to wszakże żadnym problemem, gdyż, jak wskazał wspomniany Gellner, tego rodzaju konstruktywizm jest nieodmiennie wpisany w kształtowanie tożsamości narodowej, jej oblicza, dominujących wątków itp. Problemem jest natomiast fakt, iż to, co w dzisiejszej polskości jest najbardziej głośne, buńczuczne, arcypolskie, jest zarazem do cna archaiczne, zanurzone w oparach dawno minionych epok. Jest wręcz swoistą grupą rekonstrukcyjną wszystkiego tego, co w Polsce było kulą u nogi, kamieniem przygniatającym pierś, balastem utrzymującym nas na mieliznach antyrozwojowych. To, co najgłośniej reklamuje się jako arcypolskie, jest w rzeczywistości antypolskie, jeśli przez interes narodowy rozumiemy coś innego niż skansen, jeśli chcemy zerwać, w duchu myśli Brzozowskiego, z „Rodziną Połanieckich”, jeśli chcemy Polski dojrzałej dziejowo. Problem nie tkwi w tym, że przyszłość czerpie z przeszłości. W cytowanej już książce Marcin Kula, zastanawiając się nad splotami postaw narodowych i rewolucyjnych, narodowowyzwoleńczych – a nie zawsze dążenia tego rodzaju mają miejsce w krajach/regionach okupowanych wprost – pisał, iż „Akcentowanie własnej tradycji przez skolonizowanych, wyszukiwanie historycznych antecedensów walki, przywracanie własnej historii, zapamiętywanie się w obyczaju, znane są z wielu sytuacji kolonialnych”[10]; i wymienia: Irlandczyków, Algierczyków, ruch skupionych wokół Marcusa Garveya itp. Problem tkwi w tym, że polskie ciągoty wyzwoleńcze, antykompradorskie, sięgają po modele nie tyle dawne, co archaiczne, a w dodatku nierzadko nie w charakterze li tylko symbolu, inspiracji, lecz jako dosłownego wzorca do naśladowania. „Hegel powiada gdzieś, że wszystkie wielkie historyczne fakty i postacie powtarzają się, rzec można, dwukrotnie. Zapomniał dodać: za pierwszym razem jako tragedia, za drugim jako farsa” – jak pisał Marks w drugim wydaniu Osiemnastego brumaire’a Ludwika Bonaparte.

Myśl imitacyjno-kompradorska i stojące za nią środowiska ideowopolityczne poniosły, jak się wydaje, przynajmniej czasową porażkę. Prawdopodobnie najbliższe dekady upłyną w Polsce pod znakiem dominacji narracji tożsamościowo-patriotycznej. Powstaje więc pytanie, jaką formułę przybierze ta narracja. Mówiąc wprost: Polska – ale jaka? Dziś bliska jest ona „sienkiewiczowszczyźnie”. Jeśli jednak obóz rządzący potraktuje serio hasła i obietnice rozwoju ku suwerennej „wielkości”, będzie musiał wejść w konflikt nie tylko z barierami zewnętrznymi, ale także z wieloma składnikami tego, co traktowane jest jako „tradycja narodowa”, a co stanowi raczej archaiczną, chorą narośl na polskości; narośl blokującą rozwój wspólnoty narodowej i państwa polskiego na miarę osiągnięć wielu innych wspólnot i państw. Będzie musiał sięgnąć po „brzozowszczyznę”, po mariaż patriotyzmu i swoistego kultu polskości z dynamizmem, nowoczesnością, krytyką „odwiecznych porządków” w dziedzinie (braku) myśli.

Wbrew pozorom, nie jest to niemożliwe. Warto tu wspomnieć o pewnej, zwykle umykającej obserwatorom, polskiej specyfice. Krytycyzm wobec rozwoju imitacyjnego przybiera w naszym kraju postać zwykle prawicową nie tylko z powodu wspomnianych procesów społecznych („jak trwoga, to do boga”) i z uwagi na fakt, że obóz kompradorsko-modernizacyjny samookreślał się jako nie-prawicowy (choć według „zachodnich standardów” byłby centroprawicą, bo wizje Donalda Tuska czy „Gazety Wyborczej” jako awangardy postępu czy „lewaków” mogą budzić tylko uśmiech politowania). Dzieje się tak również ze względów historycznych. Jak w Ameryce Łacińskiej, w krajach eksploatowanych przez USA i rządzonych przez prawicowe junty czy oligarchie, ludowy bunt wyrażał się zwykle w lewicowych, nierzadko skrajnie, inicjatywach ideowopolitycznych, tak w Polsce dekady komunizmu, postkomunizmu i liberalnej modernizacji skłoniły mnóstwo osób do sięgnięcia po retorykę i symbolikę tożsamościowo-prawicowe. W efekcie rewolucja ma oblicze archaiczne, ale nie należy z tego powodu przegapić faktu, że to wciąż ożywienie rewolucyjne. Sztafaż tożsamościowo-historyczny to w przypadku intuicji antykompradorskich nie wyjątek, lecz reguła. Nacjonalizm może być ideologią panującą elit mocarstwa niewolącego ludy i ludzi; może też być doktryną słabych i uciskanych przeciwko silnym. Kto tego nie rozumie, ten wyznaje kamerdynerską wizję dziejów. Dlatego też bicie w bębenek „tożsamości” nie oznacza, czy może raczej nie musi oznaczać, trwałego pogrążenia się takich osób i środowisk w miazmatach „sienkiewiczowszczyzny”. Można wręcz sądzić, że uprawiana przez ostatnie kilkanaście lat przez obóz „proeuropejski”/„prozachodni” polityka piętnowania i moralizowania pod adresem takich środowisk, przejawiająca się w drobiazgowym rozliczaniu z „(nie)dorośnięcia do standardów”, a następnie w etykietowaniu jako „ciemnogrodu”, jest wręcz doskonale przeciwskuteczna i działa na zasadzie samospełniającej się przepowiedni. Ludzie i środowiska obrzucani „zacofaniem” czy „faszyzmem” – zaczynają się identyfikować właśnie ze skrajnie prawicowymi poglądami i punktami odniesienia, z narracją, w której polskość i patriotyzm są i być powinny realizowane wyłącznie według wzorców późnej dmowszczyzny. Jeśli jednak będą chcieli Polskę zmienić na serio, szybko zderzą się z barierami rozwojowymi o bynajmniej nie tylko, jak to nazywają, „antypolskim” obliczu, lecz także o licu arcypolskim, zanurzonym po uszy w Polsce z sielanek Sienkiewicza.

Co dalej? W chwili obecnej w różnych miejscach kraju proces „dekomunizacji” obejmuje m.in. ulice noszące imię Juliana Bruna-Bronowicza. A przecież ten „nacjonalbolszewik”, jak go nazywali tropiciele odstępstw ideologicznych w łonie kompartii, powinien być upamiętniany właśnie jako piewca Polski silnej, nowoczesnej i przełamującej zacofanie, powinien być brany na sztandary patriotyzmu dynamicznego i niestrachliwego. Brun był, owszem, komunistą, ale był przede wszystkim zwolennikiem nowocześnie pojmowanej sprawy polskiej. I chyba nawet lepszym niż Brzozowski krytykiem tutejszych „dziejów bez dziejów”. „Prusak uczył nas brutalnie nowoczesnej administracji, sądownictwa, podatkowości i kredytu. Napoleon dał nam «na wyrost» kodeks burżuazyjny. Pańszczyznę usuwali zaborcy. Znów więc brakło elementu walki żywych sił społecznych – niezbędnego bodźca żywotnej (czyli z życia czerpiącej i przetwarzającej życie) twórczości”[11] – pisał w Tragedii pomyłek już prawie 100 lat temu.

Zróbmy tu więc wreszcie Polskę – nie peryferyjną ślepą imitację Zachodu i nie arcypolski skansen.

Remigiusz Okraska


BIO

Remigiusz Okraska - redaktor naczelny kwartalnika „Nowy Obywatel”, twórca portalu Lewicowo.pl, autor ponad 500 tekstów publicystycznych, redaktor i pomysłodawca oraz autor posłowia do wznowień książek lub broszur z klasycznymi tekstami z zakresu polskiej myśli ideowopolitycznej, m.in. Edwarda Abramowskiego, Romualda Mielczarskiego, Ludwika Krzywickiego, Marii Dąbrowskiej, Andrzeja Struga, Jana Wolskiego, Jana Gwalberta Pawlikowskiego, Franciszka Stefczyka.



[1] Stanisław Brzozowski, Legenda Młodej Polski. Studia o strukturze duszy kulturalnej, Nakładem Księgarni Polskiej Bernarda Połonieckiego, Lwów 1910, s. 57-59.

[2] Tamże, s. 72.

[3] Andrzej Stawar, O Brzozowskim, [w:] tegoż, O Brzozowskim i inne pisma, Czytelnik, Warszawa 1961, s. 38-39.

[4] Jan Stachniuk, Dzieje bez dziejów: teoria rozwoju wewnętrznego Polski, Wydawnictwo Toporzeł, Wrocław 1990, s. 5.

[5] Adam Skwarczyński, Historia posłuszna woli ludzkiej, [w:] tegoż, Myśli o nowej Polsce, Biblioteka „Drogi”, brak daty i miejsca wydania.

[6] Andrzej Mencwel, Żywe wiązanie, [w:] tegoż, Spoiwa. Refleksje krytyczne, Czytelnik 1983, s. 216.

[7] Julian Brun, Stefana Żeromskiego tragedia pomyłek, Książka i Wiedza, Warszawa 1958, s. 113-114.

[8] Marcin Kula, Narodowe i rewolucyjne, Aneks & Biblioteka „Więzi”, Londyn – Warszawa 1991, s. 257.

[9] Kazimierz Zakrzewski, Filozofia narodu, który walczy i pracuje (nacjonalizm Stanisława Brzozowskiego), Nakładem Biblioteki „Zespołu Stu”, Lwów 1929, s. 38-39.

[10] Marcin Kula, Narodowe…,dz. cyt., s. 162.

[11] Julian Brun, Stefana Żeromskiego…, dz.. cyt., s. 114.

Pozostało 80% tekstu