Recenzja z wystawy "Meine Häuser in den Wolken. Die fantastische Welt des Andrzej Pietrzyk" w Angelehner Museum pod Linzem, którą oglądać można od 5 listopada 2023 do 7 kwietnia 2024 r.

Wielka sala wystawowa w Angelehner Museum, największej tego typu prywatnej instytucji w Austrii. Powierzchnia 75 x 17 m, wysoka na 9 m. Dookoła rozwieszono ogromne obrazy przedstawiające chmury w najróżniejszych porach roku i dnia, we wszelkim możliwym oświetleniu. Na niektórych światło tajemniczo wyłania się ze środka obrazu, jakby z nadprzyrodzonego, natchnionego źródła. Te zmienne klimaty nieba stanowią tło dla pokazu rzeźb, aranżacji mebli, przedmiotów i drobiazgów charakterystycznych dla pracowni plastyka, rzeźbiarza i malarza; wydzielone niewielkie, tajemnicze pomieszczenia, kryjące szkice, bozzetti i pomniejszone wersje różnych prac. Efekt pomnażają zmyślnie zaplanowane ukośne perspektywy i lustra, w których wszystko się odbija i zwielokrotnia. Nie ma natłoku, jest w sali wystarczająco powietrza i przestrzeni, która sugeruje, że wiele miejsca na świecie można jeszcze wypełnić sztuką, i że w chmurach (w „chmurach” elektronicznych) też jeszcze można poruszać się swobodnie. Taki wniosek wypływa z rozplanowania, fantazji, balansu form i barw.

Twórczość Andrzeja Pietrzyka wyrasta w otoczeniu chmur. Artysta nie buja w obłokach, ale ideami stara się ich dosięgnąć. W wysoko usytuowanej pracowni widać chmury i mając je wciąż przed oczyma artysta spostrzega, że właśnie chmury mogą stać się wyrazem twórczego zapału i intensywnego stanu ducha, niecierpliwości i pragnienia wypowiedzenia wszystkiego, co trudne do ujęcia w obrazie. Chmury, które są w ciągłym ruchu i przemianie, pozostają dalekie od ziemi, dosłownie i przenośnie, od wszystkich spraw konkretnych, utwierdzonych i namacalnych.

Wszystko, co konkretne, tłumaczy się bowiem sensem przenośnym i symbolicznym, inaczej istnienie jest niepełne – mówi Andjé. Cały świat, cywilizacja, nauka, sztuka, wszystko jest w nieustannym ruchu, powstają wciąż nowe wynalazki i to znakomicie oddają bardzo żywe na moich obrazach chmury, pokazane w permanentnym ruchu. W tym wiecznym ruchu jednostka przepada, traci swobodę wyboru, bo cała dynamika świata spowija ją i unosi jak jedna wielka chmura pędu i rozwoju.

Artysta przeniósł na wystawę ze swej pracowni pewne całości przedstawiające jego codzienną pracę. Praca ta jest zaś oderwana od przyziemności, wznosi się do innego świata, gdzie ziemskie troski nas omijają, choć o nich nie zapominamy – tak przedstawia Andrzej Pietrzyk swoje credo. Trosk mamy dosyć na co dzień, w chmurach możemy zaczerpnąć oddechu. Artystę mniej interesują zagadnienia codzienności, niż pewne ogólniejsze tendencje i pytania dotyczące drogi i znaczenia naszej najnowszej cywilizacji i sztuki, a przecież ta sztuka i tak musi się wiązać z własnym i naszym czasem i doświadczeniami. Nie jest to jednak czas beztroski, a zatem i sztuka uchwyconymi ideami sięga problemów trudnych, głębokich, zastanawiających. Nie zawsze optymistycznych.

„Mój dom jest w chmurach, w marzeniach, bo tutaj na ziemi jest źle” – mówi Andjé.

Chmury bywają jak uśmiech nieba, ale także jak jego największa groza. Jeżeli podtytuł wystawy powiada: Fantastyczny świat Andrzeja Pietrzyka, to przedstawione na wystawie fantazje nie uciekają w baśń, tylko pokazują, że otaczająca nas rzeczywistość przerosła baśniową wyobraźnię. Trzeba też zaznaczyć, że Andrzej Pietrzyk bardzo często odwołuje się w swej twórczości do tradycji i dziedzictwa kulturalnego Zachodu; nie tylko do arcydzieł z dorobku plastyki, lecz chętnie podejmuje też wątki z historii, literatury, religii czy filozofii.

Cała aranżacja wystawy polega na tym, że przedstawiane obiekty nie są zgrupowane według gatunku, wielkości czy czasu powstania, lecz rozstawione według zasad geometrii i perspektywy wnętrza; nie przeszkadzają sobie wzajemnie, tylko się odbijają, wspomagają, powielają w lustrach, otwierają przed sobą nowe kierunki i skróty spotkań form. Żeby wszystko, co zostało powiedziane wyżej, nie pozostało gołosłowne, trzeba przejść się po sali i skomentować przynajmniej niektóre z pokazanych obiektów. Ale najpierw kilka słów o artyście.

Andrzej „Andjé” Pietrzyk urodził się w południowej Polsce (Jędrzejów). Ukończył z wyróżnieniem liceum plastyczne w Kielcach na wydziałach rzeźby i konserwacji dzieł sztuki. Po wygranym konkursie ogólnopaństwowym studiował rzeźbę na Akademii Sztuk Pięknych w Sankt Petersburgu (ówczesnym Leningradzie), gdzie studia, utrzymane w tradycyjnym (z genezy renesansowym profilu) trwają na wydziale rzeźby 6 lat. Odbył je w pracowni Michaiła Konstantynowicza Anikuszyna, wielkiego mistrza rosyjskiego socrealizmu, specjalizującego się w wielkopostaciowej rzeźbie figuralnej. Za pracę dyplomową, portretowy posąg wielkiego pianisty i polityka, jednego z twórców polskiej niepodległości po I wojnie światowej, Ignacego Jana Paderewskiego, Andrzej Pietrzyk otrzymał najwyższy stopień i nagrodę specjalną jako pierwszy w powojennej historii tej uczelni dyplomant obcokrajowiec. Po studiach otrzymał stypendium rządu francuskiego i przez rok doskonalił swój kunszt rzeźbiarski w paryskiej Ecole nationale supérieure des Beaux-Arts pod okiem Jeana Cardota. W efekcie postypendialnej wystawy w paryskiej galerii Bernanos otrzymał kolejna nagrodę - wyróżnienie tygodnika Paris Match dla najlepszego stypendysty roku rządku francuskiego, stanowiącą przedłużenie pobytu w Paryżu. Po okresie kilkuletnich podróży po świecie otrzymał pracownię w Linzu, dzięki zainteresowaniu tamtejszych władz kulturalnych. W Linzu żyje i tworzy od 1987 roku. Bierze udział w licznych wystawach i międzynarodowych targach (Bazylea, Dubaj), a obecnie dysponuje także pracownią w Nowym Jorku. Jego prace znajdują się w wielu zbiorach i kolekcjach prywatnych licznych krajów oraz wielu muzeach (m. in. Lentos Linz). Obecna wystawa w Angelehner Museum jest pierwszym tak wielkim publicznym pokazem prac artysty, zorganizowanym pod okiem jednego z najbardziej cenionych w Austrii kuratorów, Witusa Holgera Weh, który zaproponował refleksyjny charakter dramatycznej z natury twórczości Pietrzyka. Już na drugi dzień po otwarciu wystawy pojawiły się relacje telewizyjne i duże artykuły w prasie.

Pokazane dzieła powstały w ciągu ostatnich 6 miesięcy, co jest ewenementem ze względu na liczebność, różnorodność i skalę prac. A przecież twórca przedstawił tylko wybór. Wernisaż odbył się z wielką pompą, po kilku dłuższych przemowach w sali konferencyjnej Angelehner Museum tłum zaproszonych gości, w liczbie ponad 600 osób, z uwagą i ekscytacją zwiedzał ekspozycję. Andrzej Pietrzyk jest postacią ogólnie znaną i cenioną w Górnej Austrii. Do tej pory nie organizował tak wielkich wystaw, gdyż nie jest to możliwe przy takim rozmachu, gabarytach i ciężarze jego dzieł (dla przykładu 9-metrowy Der goldene Bukephalos waży 18 ton), za to artysta często organizuje prywatne pokazy dla swoich fanów w pracowni i w przyległych do niej własnych salach wystawowych (całość obiektów składających się na pracownię obejmuje powierzchnię ponad 3 000 m2). Do tej pracownianej atmosfery przyzwyczajeni są znawcy prac Andrzeja Pietrzyka i stąd obecna wystawa w Angelehner Museum nosi znamiona atmosfery przetransponowanej do muzealnej sali prosto z miejsca pracy artysty.

Powierzchnię ścian wielkiej sali Angelehner Museum zapełniają obrazy różnych formatów, malowane temperą z laserunkami olejnymi; w sumie cztery wielkie (dwa 530 x 300 cm, dwa 280 x 360 cm), trzy średnie (150 x 110 cm) i blisko 40 małych (ok. 30 x 40 cm). Poza Chmurami na wystawie znalazły się jeszcze trzy duże płótna (190 x 150 cm) z przedstawieniami Muz. Naprzemiennie umieszczone małe i wielkie formaty tworzą na ścianach fryz z chmur pokazujący różne stany nieba i natury, w tym burze utrzymane w typowej, realistycznej kolorystyce, ale nasyconej silną ekspresja. Dominują raczej ponure nastroje, co oczywiście symbolizuje obecny klimat na świecie, zagrożenia i tragedie współczesności, z naciskiem na ekspansywną politykę, upadek wartości i relacji międzyludzkich, a także degradację środowiska.

„Tylko chmury pozostają jeszcze naturalne, przynajmniej w ludzkim sensie, ale też nie wiadomo, czy jeszcze na długo” – komentuje Andjé ogólną koncepcję ideową wystawy.

Ten fryz otacza wnętrze całej sali, ogólnie ujmując „dom” Andrzeja Pietrzyka, czyli pokazane formy rzeźbiarskie. Formy rzeźbiarskie, rzeźby wielkopostaciowe, rzeźby w gablotach, instalacje czy aranżacje przedmiotów i szliców, generalnie dzielą się wielkie i drobne, przy czym ich porządek na sali został przemieszany i potraktowany nie gatunkowo czy estetycznie, lecz tematycznie i perspektywicznie.

Twórcze życie Andrzeja Pietrzyka to jednak nie jest jeden dom (tytuł wystawy sformułowany został w liczbie mnogiej), na wystawie zostały pokazane „domy” bardzo różne. A po pracowni artysty - domie w sensie dosłownym, znajdujemy tu przeniesione dokładnie niektóre przedmioty pomocne przy pracy, jak przede wszystkim kawalety, które Andjé kolekcjonuje: „niektóre z nich – powiada – są dokładnie takie, jakie mieli w swoich pracowniach Bourdelle, Maillol czy Rodin, są z ich czasów i zostały przywiezione z Francji”. Widać w tym, że Andrzej Pietrzyk jest niezwykle wyczulony na autentyzm i piękno przedmiotów, przede wszystkim antyków, poświęca im wiele uwagi, od dawna gromadzi, żyje wśród nich i posiada rzadką kolekcję rzeczy niezwykłych, nietypowych i godnych pozazdroszczenia. Na stojakach i kawaletach, a także w zaimprowizowanych z różnych materiałów gablotach (szkło, stal nierdzewna, drewno) są prezentowane drobniejsze rzeźby, bozzetti z gipsu czy wosku, niektóre obiekty wzięte bezpośrednio w momencie przerwania bieżącej pracy, dalsze to wcześniejsze wersje i wariacje inaczej później wykończonych figur. Wszystko to razem pokazuje wielostronność pracy artysty, wielowymiarowy obraz działalności i etapy powstawania kolejnych dzieł.

Niektóre prace są dopiero zaczęte – opowiada Andjé – otwarte powierzchnie czekają na odlewnika, to nie koniec procesu, lecz zatrzymany czas przed nasza analizą. Czas się zatrzymał, bo analiza już weszła w strukturę materiału.

Osobny „dom” Andrzeja Pietrzyka stanowią wspomnienia. Do tej grupy należą zaaranżowane w nowym kontekście dawniejsze prace artysty; jest ich zaledwie kilka, bo wystawa ma pokazywać etap obecny, ale – jak to bywa w sztuce i w życiu – często wraca się do kiedyś powziętych zadań.

Do błękitnego sześcianu z pomalowanego drewna zagląda się przez dwa okna, okrągłe i prostokątne, by ujrzeć złotą przestrzeń (wnętrze wyłożone zostało złotem płatkowym), gdzie pośrodku, na sześciennym cokole artysta umieścił malutką pozłoconą grupę Złożenia do grobu (11 x 7 cm), rzeźbę wykonaną na krótko przed opuszczeniem Petersburga (1985).

Całość złota wygląda jak jeden odlew – mówi Pietrzyk – lśni złotem, a według Goethego złoto symbolizuje objawienie ducha. Złożenie do grobu to dla chrześcijan początek, fundamenty naszej wiary, bowiem zmartwychwstaniemy. Dla humanisty to wielka tajemnica, śmierć to moment całkowitego połączenia ze wszystkimi siłami uniwersum, kosmosu, oddanie ducha z powrotem, to najwyższe pojednanie. Patrząc tak czy inaczej, złoto wyraża drogocenność momentu, a pokazana scena mówi o nawrocie do początków, do czystości źródeł naszych naczelnych idei.

W „domu wspomnień” pojawiają się także niewielkie figurki przyjaciół, oddane w drobnych formach, uchwycone ze strukturalna lekkością, „wszystko zatrzymane w czasie”. To znów niewielkie bozzetti w gablocie, między innymi postać wieloletniej mecenaski Andrzeja Pietrzyka, Uty Scherb w brązie (70 cm). A przede wszystkim kilka wersji popiersi ojca, Juliana Pietrzyka. Andrzej, poruszony śmiercią ojca przed kilkoma laty, wykorzystał szereg szkiców do jego portretu, by sporządzić cykl bardzo osobistych w wyrazie rzeźb. Na obecnej wystawie pokazał w wydzielonej, niewielkiej przestrzeni zamkniętej czarnymi lustrami popiersie zmarłego ojca z niebieskiej żywicy epoksydowej. Czarne lustra umieszczone na „podłodze” i na „suficie” gabloty wysyłają niepokojące odbicia w nieskończoność, a wszystko to na tle widocznych na wielkich ścianach największych obrazów z chmurami.

Dusza jakby się ulatniała, dusza, która zarysowana przez własne kontury w żelatynującej żywicy reaguje na światło i przez wewnętrzną strukturę je pochłania, jakby dusza była w niej jeszcze obecna – mówi Andjé.

Jednym z wiodących, może najważniejszych tematów „domów w chmurach” na wystawie Andrzeja Pietrzyka jest postać Gustawa Klimta, którego setna rocznica śmierci przypadła w lutym 2018 roku. Z tej okazji Andjé wykonał dwie niezależne rzeźby pomnikowe przedstawiające wielkiego wiedeńskiego malarza, które zapewne byłyby już odsłonięte w eksponowanych miejscach w Austrii (jak było to planowane), gdyby COVID-19 nie pokrzyżował wszelkich artystycznych planów (obecnie wznowiono rozmowy na ten temat). Na wystawie posąg Klimta został przedstawiony w parze z drugą znaną postacią Wiednia, Emilią Flöge, modelką i stylistką, wieloletnią partnerką życiową malarza. Obie przeskalowane figury z pianki (280 cm) są największymi postaciami na wystawie; obecnie oczekują na swój dalszy los i wykonanie ostatecznej wersji w brązie. Dwie postacie są w zasadzie niezależne, ale ich forma pozwala na ustawienie razem, obok siebie tak, że pozostają w silnej więzi, w psychologicznie zarysowanej relacji, wkomponowując się na wystawie w specjalnie ustawione perspektywy zapełnionej innymi dziełami sali i znów oczywiście na tle oddalonych chmur. Dwie wielkie figury uzupełniają tu kolejne dwie pomniejszone pary dwojga bohaterów, 2 brązowe figury w gablocie i 2 bozzetti do tych rzeźb, wykonane z gipsu, materiału i wosku.

Oprócz wielkowymiarowej postaci Klimt pojawia się także w pracach drobnej rzeźby, mianowicie jako przezroczysta głowa, wykonana z niebieskiej żywicy syntetycznej, kopia maski pośmiertnej Klimta. Jak interpretuje ją Andrzej Pietrzyk:

Żyje wewnętrznym światłem, rzuca barwny cień, mimo śmierci; cechy indywidualne, dokładnie odlane, stają się nieco rozmyte, jakby niewidoczne, rysy się stapiają i organizują na nowo. Pojawia się tu więc jakby duch Klimta dzięki odsunięciu jego cielesności na drugi plan. Obok widzimy bozzetti Klimta i Emilii w witrynach ze szkła i stali nierdzewnej, wyizolowane, niedotykalne, dostępne tylko wzrokiem. A czerwona głowa Klimta stoi osobno, ale jakby w parze, bo odbija się w lustrze umieszczonym w witrynie, a jednocześnie na tle zielonkawego pejzażu chmur.

Nad wszystkimi pozostałymi wielkimi i małymi rzeźbami dominuje jednak Porta de la Vita (420 x 284 cm), praca wykonana na zamówienie kościoła św. Wita w Krems. Historia tego dzieła, a także sama jego konstrukcja i forma oraz znaczenie ideowe są dość złożone. Andrzej Pietrzyk wykonał drzwi świątyni w modelu gipsowym w końcu 2014 roku, jednak do ostatecznej realizacji projektu nie doszło z braku kościelnych funduszy. Pracując nad tą rzeźbą Andrzej Pietrzyk miał na myśli własną artystyczną odpowiedź, reakcję na słynne dzieło Porta de la Morte Giacomo Manzù wykonaną dla Bazyliki św. Piotra w Rzymie. Gotowe dzieło Andrzeja leżało odlane w gipsie z pewnymi dodatkami i czekało na dalszy ciąg pracy twórczej, na ukształtowanie ostatecznej postaci, ale czas mijał i wreszcie model (tona gipsu) popękał, uległ sczernieniu, pokrył się grzybem, poodpadały kafle, ulegał coraz dalszemu rozkładowi.

Ale w tym rozkładzie – opowiada Andjé – pojawiło się niespodziewanie swoiste piękno, siła i wymowa sprzyjająca tematowi tego zamierzenia. Zmieniła się więc koncepcja. A więc trzeba było wyrazić trwale nowe formy życia w zarodkach, w procesie kiełkowania, w powstawaniu nowego bytu. Spękania w ogromnych gipsowych drzwiach wyobraziłem sobie jako szczeliny po deszczu, w których kiełkują drobne rośliny, nowy byt. Tak zakiełkował we mnie nowy pomysł. A zatem do pierwotnej całości doszły jeszcze etapy rozkładu, ale też i częściowa rewaloryzacja, i dopiero w tym rozkładającym się portalu miał się pojawić brąz patynowany na biało z kiełkującymi w szparach trawami, czyli nowymi formami życia, oddanymi w złocie. Weszła w grę całkiem nowa poetyka, stan rozpadu pozostał, doszło do jego powielenia, gips, silikon, spękanie, a więc dramat, rozpad i swoiste nowe wartości – odrodzenie. I to się spodobało, znalazł się nawet kupiec, który w tym właśnie stanie zapragnął mieć to dzieło. Była w tym ironia, ale tez i nowa nadzieja. Mimo mojego zniechęcenia okazało się, że Drzwi Życia w rozkładzie domagają się dalszego istnienia, potrzebują dalszej pracy. Chcą przyjść na świat, to nowe powołanie, ostateczny krzyk o życie, odrodzenie. Drzwi Życia, przywrócone, po reanimacji. W czasach, kiedy to, co dla nas święte, upada, kościoły stoją puste, bez wiernych, zwiedzają je tylko turyści, zwiedzają niewierni, goście w muzeum wymarłej wiary, gdy świat przeżywa dramat, rozpad – nagle pojawia się błysk światła i z rozkładu kiełkuje nowa nadzieja.

Porta de la Vita nie potrzebuje klamek. Lecz na wystawie pojawiają się także klamki pokazane osobno, do całkiem innych drzwi, powiększone 15-krotnie, wymodelowane w specjalnej piance do wykonywania modeli rzeźbiarskich, pokryte gipsem, skierowane ku niebu jak potężne kartusze.

W relacji Andjé: Samotna klamka musi kierować naszą myśl ku drzwiom. Wielkie klamki mówią, że za nieobecnymi tu drzwiami jest już tylko uniwersum, a pamięć klamek, drzwi jest może tym, co jako ostatnie pozostaje nam w pamięci, na byt wieczny.

Wielkie rzeźby często odnajdujemy na wystawie powtórzone w małych formach rzeźbiarskich. Jak wyznaje Andrzej Pietrzyk: „to marzenie o tym, że kiedyś wrócą one do życia”. Te małe wersje są zatem wytworem prac wstępnych, efektem udanych poszukiwań, czyli gotowymi wzorami prac, które w przyszłości mogą stanowić punkt wyjścia dla dużych figur prezentujących inną wersję już wcześniej wykonanego tematu.

Z kolei wśród małoformatowych obrazów uwagę zwracają Cztery Muzy. Te portrety, to tajemnicze przedstawienia figuratywne, co do których nie bardzo wiadomo, o jaką osobę chodzi, o jaki rodzaj motywacji czy inspiracji. Ich charakterystyka wyczerpuje się w kilku spostrzeżeniach: szybkość pędzla, anonimowość, przełożenie na negatyw, czyli tajemnicze życie po drugiej stronie.

Łatwo z powyższych opisów wyprowadzić wniosek, że twórczość Andjé nie jest zbiorem kolejno powstających prac, z których każda idzie niezależnie własną drogą. Ich wewnętrzne znaczenie, ich sens, artystyczne credo, zdecydowanie zmierzają w kierunku nie tylko krytycznym, ale wręcz stanowią wypowiedz o ciężarze eschatologicznym – to zapewne najważniejszy z „domów” Andrzeja Pietrzyka.

Ta eschatologiczna tematyka stanowi osobny wątek, który przewija się przez najsilniej emocjonalnie nacechowane dokonania artysty. To kolejny „dom w chmurach”, dom lęku o koniec i marzeń o odrodzeniu. Dochodzi on wyraziście do głosu w kilku dalszych pracach Andrzeja Pietrzyka. Jedna z nich nosi tytuł Leid und Leidenschaft (Cierpienie i namiętność), a jej formę znamionuje niezwykła prostota o szczególnie silnej wymowie. Jest koroną skonstruowaną z nałożenia, splecenia i zespolenia dwóch nader różnych koron, tych które odegrały potężną rolę w historii ludzkości; jest to splot z liści dębu, jakim miał się ukoronować Aleksander Wielki i męczeńska korona cierniowa Chrystusa. Całość rzeźby, to niezwykle trafiony symbol pełnej sprzeczności kultury Zachodu o dwóch korzeniach, klasycznym i chrześcijańskim, i od dwóch obliczach, podbojów i ofiar, chwały i potępienia, zwycięstwa i cierpienia. Jak odróżnić, jak rozpleść, jak rozerwać cierń i laur? Korona Andrzeja Pietrzyka została pokazana w dwóch wersjach: dużej (300 cm) wykonanej z metalu, gipsu i wosku, i małej zaprezentowanej na stojaku, wykonanej w brązie, ze śladami tworzenia, materiału i gestu artysty. Ta druga po raz pierwszy była pokazana na targach Art Basel Miami Beach 2023.

Następna z rzeźb (czy może raczej instalacji) eschatologicznych Andjé to Ostatnia Wieczerza według Leonarda w postaci niewielkiej przezroczystej gabloty, w której rozświetlony negatyw Leonardowego oryginału został na wszystkich ściankach witryny odbity bardzo subtelnie, podczas gdy najlepiej widocznym elementem jest napis exit.

To koniec wszystkiego – komentuje autor – nawet Ostatnia Wieczerza się skończyła, przed nami już tylko opuszczenie sceny, tej która tysiącami lat była dla nas przestrzenią sacrum. Nic nie zostało poza światłem, czyli Bogiem, ale on nas wyrzuca, pokazując wyjście. Uczniowie są prawie niewidoczni, ich już niemalże nie ma.

W pomieszczeniu o charakterze małej świątyni, w którą wbudowane są białe i czarne drzwi, nawiązujące do Porta de la Vita, stoi niewielki brązowy posążek przedstawiający w formie trójwymiarowej jedną z najsłynniejszych postaci malarstwa - Chrystusa z Sądu Ostatecznego Michała Anioła w Kaplicy Sykstyńskiej. Siedem piszczałek organowych (jak w Apokalipsie) symbolizuje:

chmurę dźwięku – formułuje to Andjé – ostatnie tchnienie, bo wyjęto je z organów, które występują poza swoje ramy niczym dźwięki agonii kościoła. Trzeba też zwrócić uwagę na to, że Sąd Ostateczny to nazwa samolotu Putina, centrali działań na wypadek wybuchu wojny atomowej.

I wreszcie rzeźba zatytułowana Przesiedleni, ukazuje Adama i Ewę wypędzonych z Raju, wykonanych w wosku i stojących na 1/3 piramidy bez cokołu. To komentuję ją Pietrzyk:

nawiązanie do obecnej sytuacji uchodźców, przesiedleńców, uciekinierów, pokazuje ludzi wygnanych z Raju, którzy w obecnej chwili nie wiedzą, dokąd pójść, to wędrówka bez Ziemi Obiecanej, do ziemi, która nie jest wytyczona, choć pozostaje obiecana. Obiecana, ale nieznana. Dzisiejsza wędrówka ludów o niejasnym celu, w niemożliwej do życia formie.

I jeszcze ostatnia z omawianych tu rzeźba przedstawiająca krzyczące dzieci i ręce, już wcześniej pokazywana w Musik Theater w Linzu, przy okazji koncertu Piotra Beczały zatytułowanego Vincerò (Księżniczka Turandot G. Pucciniego). Tytuł rzeźby, Cztery wiatry, mówi o tym, że krzyk cierpiących rozchodzi się, unosi wciąż dokoła nas.

Krzyczące dzieci aniołki w moich rękach, jakbym je jeszcze lepił, to właśnie przyszłość w naszych rękach, czyli dzieci, dalsze pokolenia - mówi Andjé.

Całość ekspozycji jest więc silnie zideologizowana, poddająca obecny stan świata ostrej krytyce (w pozornie niewinnych przedstawieniach). Domy w Chmurach Andrzeja Pietrzyka wychodzą od prezentacji codzienności pracowni, szkiców i wstępnych pomysłów, potem przechodzą do kulminacji wielkopostaciowych figur i znów powracają do szeregu drobniejszych rzeźb, ale napięcie nie spada, tylko się zwiększa, dramaturgia wydobywa coraz wyrazistsze tony, szereg tragicznych akcentów przywołujących eschatologiczną interpretację.

Jest to gruntownie przemyślana koncepcja, krytyczna, ale nie grożąca apokalipsą. Horrory już do nas nie przemawiają, dosyć żeśmy się ich napatrzyli. Jeżeli sztuka krytyczna ma być ostrzeżeniem, to nie powinna straszyć, tylko kierować ku głębokiej refleksji. I nie nachalnie, tylko tak, by esteta spokojne przechadzał się pośród ciekawych i różnorodnych form, a widz o głębszych potrzebach odnajdował głos wzywający świat do opamiętania.

Twórczość Andrzeja Pietrzyka jest niezwykle różnorodna. Dzięki specyfice talentu, pracowitości, wrodzonemu wizjonerstwu, ale także dzięki wykształceniu Andjé, to artysta wszechstronny, znakomicie się posługujący formami klasycznymi i równie dobrze odnajdujący się w nowoczesności, w rzeźbach pomysłowych i nowatorskich. Jednak jego nowoczesność polega przede wszystkim nie na eksperymentach formalnych, lecz na głębokim zrozumieniu i przeżyciu dramatów współczesności, na krytycznym wyrażeniu specyfiki naszej trudnej i uwikłanej w tragiczne sprzeczności epoki. Nie jest to sztuka pompatyczna, tylko wcielająca ostentację wyrazu na miarę obecnych potrzeb.


Poznaj więcej prac Andrzeja "Andjé" Pietrzyka: link

Wszystkie fotografie pochodzą ze zbiorów artysty i zostały opublikowane za jego zgodą.

Krzysztof Lipka

Dr hab. filozofii, prof. emerytowany UMFC; muzykolog, historyk sztuki, pisarz, poeta. W latach 1975 – 2001 redaktor w Polskim Radiu (liczne nagrody, w tym „Złoty Mikrofon” 1992); autor ponad dwudziestu książek (w tym: wierszy, opowiadań, powieści, esejów i baśni dla dzieci) oraz ponad trzystu artykułów z zakresu kultury, sztuki, estetyki. Książki poświęcone filozofii sztuki, głównie muzyki (Wydawnictwo UMFC: "Utopia urzeczywistniona. Metafizyczne podłoże treści dzieła muzycznego", 2009).