Ideologia wokeness w ostatnich latach wzięła szturmem polityczny dyskurs na Zachodzie i z powodzeniem przenika do polskiej debaty publicznej. Dzieje się tak głównie za sprawą strategii marketingowych korporacji i ruchów politycznych, które w praktyczny sposób przejęły i przekształciły do swoich celów, rozrośniętą do niebotycznych rozmiarów na wielu uniwersytetach humanistycznych, filozofię postmodernistyczną.

Wybór prac, N.D., David Dees
Wystawa Maszyna wpływu w CSW Zamek Ujazdowski,
fot. Daniel Czarnocki

Nie mamy oficjalnej polskiej definicji wokeness, a według Cambridge Dictionary: „Wokeness [przebudzenie - po polsku w odniesieniu do ruchu sprawiedliwości społecznej pisane też jako łołk/łołknes] to stan bycia świadomym, zwłaszcza problemów społecznych, takich jak rasizm i nierówności”[1]. Powyższa definicja nie mówi skąd ów stan się bierze, jaka ideologia za nim stoi, przez kogo jest promowana oraz jakie skutki za sobą niesie. W Polsce przebudzeniowi aktywiści skupiają się głównie na temacie seksualności i płciowości. Podejrzewam, że jednym z powodów może być fakt, iż rasizm w tak homogenicznym etnicznie kraju jak Polska nie budzi wystarczająco dużych emocji, by mógł stać się istotną osią konfliktu tożsamościowego, poza tym prawicowy rząd niejako sam podrzuca łołkistom najbardziej polaryzujące tematy.

Przyznam, iż sama zetknąwszy się z aktywistami sprawiedliwości społecznej i głoszonymi przez nich treściami, miałam uśpioną czujność; to co mówią wydawało mi się intuicyjnie słuszne. Tak jak większość zwolenników woke, nie postrzegałam zestawu ich poglądów jako ideologii i nie rozumiałam krytyki tego ruchu myśląc, że chodzi w nim o klasycznie rozumiane Prawa Człowieka. Było tak do czasu, aż dotknęła mnie osobiście „radykalna empatia” aktywistów. Skala agresji z jaką się z ich strony spotkałam, w odwecie za naprawdę lekkie różnice światopoglądowe, dała mi do myślenia i zmusiła do zagłębienia się w to z czym tak naprawdę mam do czynienia, a w konsekwencji do zrewidowania swoich poglądów na ten temat. Od tamtej pory bacznie obserwuje w jaką stronę podąża na świecie dyskurs woke oraz analizuję jakie powody stoją za popularnością przebudzonych idei.

W 2020 roku Jamie Dimon, dyrektor jednego z największych amerykańskich banków, nagrywa wideo, na którym dramatycznie klęczy w swoim biurze, by wyrazić poparcie dla protestów Black Lives Matter, zaś Kamala Harris, wówczas kandydatka na wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych, ustawia w swojej biografii na Instagramie zaimki She/Her, by wyrazić swój sojusz wobec mniejszości seksualnych. W tym samym roku, aktorzy grający w Harrym Potterze ostentacyjnie odcinają się od autorki książek tej serii, oskarżając ją o transfobię, a kolejne firmy deklarują publicznie wprowadzenie w swoich strukturach szkoleń z „inkluzywnego języka” lub bycia bardziej świadomym „białego przywileju”. To świetne przykłady tego, jak ideologia woke wdarła się do strategii marketingowych i PR-owych, stając się idealną przykrywką do budowania zaangażowanego społecznie i poprawnego politycznie wizerunku przy niedużym wysiłku.

Vivek Ramaswamy, autor książki Woke, Inc.: Inside Corporate America's Social Justice Scam, zauważa na jej kartach, że wokeness w 2020 roku został ostatecznie uznany za system moralny wewnątrz wielu korporacji, które przyjęły jego postulaty za domyślne i postanowiły wykorzystywać „przebudzone idee” już nie tylko do zasłony dymnej dla swoich szkodliwych działań, ale także jako sposobu na uzyskanie większej władzy nad przysłowiowym rządem dusz. Woke daje istotne możliwości realizowania tego planu. Wydaje się bowiem, że niektórzy mogą w imię przebudzonej polityki i kreślonych przez nią „wyższych celów” pozwolić sobie na łamanie ogólnie przyjętego w demokracji konsensusu. To, co powszechnie uchodzi za naganne etycznie, według wyznających wokeness jest dopuszczalne, jeśli służy wprowadzaniu sprawiedliwości społecznej uznanej przez nich za poprawną.

Klasyczny washing obejmował po prostu inwestowanie w kampanie, które mogą wybielić firmę w oczach opinii publicznej. Wokewashing wychodzi dalej i nie tylko tworzy zasłonę dymną dla łamania praw pracowniczych, niszczenia środowiska, inwigilacji użytkowników, prowadzenia interesów z dyktatorami czy niewolniczego wyzysku ludzi w krajach globalnego Południa, ale także wprowadza niepisany nowy dekalog, według którego korporacje chcą tworzyć coś na kształt Nowego Lepszego Świata. W tym kontekście wydaje mi się, że Vivek Ramaswamy ma rację nazywając wokeness „Kościołem Różnorodności” czy „świecką religią”. Również widzę w działaniach aktywistów sprawiedliwości społecznej zaślepienie, które przypomina swoją intensywnością i mechanizmami styl myślenia osób skrajnie fundamentalistycznych religijnie, gotowych wprowadzić nową inkwizycję.

Idee przebudzonych nie zyskują popularności bez powodu. Od dłuższego czasu Big Tech wpisują dogmaty woke do regulaminów swoich platform – robią to po cichu i bez konsultacji z użytkownikami. Tym samym arbitralnie wprowadzają własne, nieznoszące sprzeciwu zasady na współczesne agory życia publicznego, jakimi stały się social media. Za złamanie zasad może grozić nawet całkowite zablokowanie możliwości korzystania z ich usług, a więc wykluczenie z wirtualnego życia społecznego. Z jednej strony to prywatne firmy, które mają prawo tworzyć własne regulaminy i żądać ich przestrzegania, z drugiej coraz częściej tworzą miejsca bez których nie sposób wyobrazić sobie życie we współczesnym świecie. Czy ich władza w aspekcie wykluczenia ludzi nie powinna być regulowana przez Państwo i jego prawo?

Zawieszenie profilu na facebooku może wydawać się śmieszne dla kogoś, kogo praca nie wymaga obecności na nim. Oderwana od rzeczywistości cenzura może jednak pójść dalej. A co jeśli korporacja odetnie Cię nagle od finansowania, jak np. Colina Wrighta – biologa występującego przeciwko, będącej częścią przebudzonego dyskursu, ideologii denializmu płci? Wright pisze o tym, czym jest płeć w kontekście biologii i głośno wyraża krytykę wobec pomysłów zmiany płci u dzieci. Nie wyrażał poglądów, które nie mieszczą się w normalnej publicznej debacie, nie łamał prawa, nie był nienawistny, a mimo to PayPal postanowił go ukarać, odcinając możliwość wspierania jego działalności przez swoją aplikację. Inny rodzaj wykluczenia przydarzył się kanadyjskiej rękodzielniczce Vanessie Vokey, której możliwość sprzedaży swoich dzieł zablokował serwis Etsy z powodu jej aktywnego poparcia dla wyklętej według woke - J.K. Rowling. W pewnym momencie Vokey zakazano sprzedawania nalepek „I love J.K. Rowling”. Ze skrajnych przykładów tego, jak władza amerykańskich „magnatów” korporacji technologicznych uderza im do głowy, można wymienić oczywiście zablokowanie przez Twittera prezydenta Donalda Trumpa, którego demokratycznie wybrali obywatele ich własnego kraju. Tu zupełnie nie chodzi o zgodę czy niezgodę z poglądami danej osoby, ale o fakt, że ktoś jest od tak odcinany od możliwości wzięcia udziału w istotnej części debaty publicznej lub/i możliwości zarobkowania.

To niepokojące, tym bardziej jeśli zauważymy, że firmy technologiczne bezpardonowo korzystają z naszych danych, inwigilują nas i pomnażają swój kapitał poprzez zbieranie informacji behawioralnych i modyfikację naszych zachowań. W tym sensie jesteśmy w pułapce – za możliwość korzystania z udogodnień jakie dają aplikacje oddajemy swój czas, pieniądze i prywatność, tym samym dając władzę nad sobą właścicielom technologicznych gigantów, którzy mogą nie tylko sterować naszymi zachowaniami konsumpcyjnymi, ale mogą narzucać nam jaka moralność będzie obowiązywać i wedle jakich praw będziemy z niej rozliczani. Będzie to władza niemalże absolutna, bo nawet demokratycznie wybrany rząd będzie musiał się z nią liczyć. Tworząc „zasady społeczności”, internetowi giganci dają jasne wytyczne dla algorytmów oraz pracowników, jakie treści należy cenzurować, jakie promować, a jakie bez słowa wyjaśnienia wyciszać poprzez niejawne odcinanie im zasięgów (tzw. shadow ban), tym samym rzutując na kształt debaty publicznej, politykę i kulturę danego kraju.

Social media to w ogóle ciekawy przypadek. Od kiedy platformy stricte reklamowe zaczęły mieć aż tak duży wpływ na nasze życie? Daliśmy się w pewnym sensie oszukać, pozwalając żeby zachłanne firmy zajmujące się przede wszystkim marketingiem, mogły gromadzić na nasz temat tak wrażliwe informacje i uczyć się na ich podstawie jak nami manipulować, a finalnie dyktować nam kto ma prawo zabierać głos, a kto nie i jakie rzeczy wolno mówić, a jakie są zakazane. Mimo wszystko większość firm, organizacji, polityków i nas wszystkich, te serwisy reklamowe swoją obecnością uwiarygadnia i wspiera. Dlatego tak ważne jest, aby przyglądać się dlaczego przebudzona rewolucja wciąga tak wielu naprawdę rozsądnych – i wierzę, że dobrych – ludzi, wiedzionych słusznymi pobudkami.

A wciąga, bo kto by nie chciał być postrzegany jako zaangażowany w walkę o lepszy świat. Wymienione przeze mnie zachowania, jak ustawianie zaimków czy ostentacyjne publiczne popieranie lub nie jakichś osób i spraw, były przykładami sygnalizowania cnoty, które jest bardzo popularnym wizerunkowym zabiegiem w social media i ma na celu budować wrażenie przynależności do grupy walczącej z niesprawiedliwością i wykreowanie wizerunku osoby zaangażowanej społecznie. Sygnalizowanie cnoty jest kusząco proste, więc wirusowo rozprzestrzenia się po platformach społecznościowych. Niektóre serwisy pomagają w tym przygotowując okolicznościowe naklejki na zdjęcia profilowe czy emotikonki nawiązujące do sprawy. Algorytmy lubią zaangażowanie, to nakręca zasięgi i buduje wierną społeczność, przekonaną, że swoim działaniem online ratuje świat – i to tak małym kosztem, jak tylko ustawienie sobie odpowiedniej nakładki, dodanie do biografii zaimków czy publiczne zbesztanie kogoś, kto złamał zasady „przebudzonej grupy”. W ten sposób za sprawą odpowiednich słów, symboli czy wyrażeń można uzyskać certyfikat czystości i przynajmniej przez chwilę spać spokojnie w tych jakże niespokojnych czasach napięć kulturowych, które w social media czasem przybierają formę gargantuicznych cyfrowych krucjat. Krucjat naprawdę groźnych – mogących zakończyć się dla nieszczęśników padających ich ofiarami nieuzasadnionym ostracyzmem, utratą reputacji, znajomych, a w najgorszym przypadku także źródeł dochodu.

Niestety nowa ortodoksja przebudzonych uzależnia niczym narkotyk nie tylko chciwych inwestorów korporacji i ich marketingowców, ale przede wszystkim klientów. Im bardziej jakaś ideologia wiedzie swoich odurzonych wyznawców na manowce radykalizmu, polaryzacji i zamknięcia się na jakąkolwiek inność, tym dla technologicznych gigantów lepiej. Oburzonych i gotowych walczyć o swoją prawdę użytkowników łatwiej przykleić na całe godziny do smartfonów, rozemocjonować, a następnie skłonić do pożądanych zachowań konsumpcyjnych. Dlatego algorytmy promują clickbaity, kontrastowe poglądy i ruchy tożsamościowe; dlatego zamykają użytkowników w szczelnych bańkach informacyjnych, sztucznej bezpiecznej przestrzeni (eng. safe space), w której spotykają tylko sobie podobnych. Wyznawcy „Kościoła Różnorodności” biorąc udział w internetowym wzmożeniu dostają protezę religijności i wspólnotowości, a zamykając się w hermetycznych grupach wzmacniają się w przekonaniu o swojej słuszności.

Z moich obserwacji wynika, że duża część osób zaangażowanych mniej lub bardziej czynnie w szerzenie postulatów ideologii woke, nie jest do końca świadoma, co wspiera. Mało kto wnika głębiej, a powierzchownie wydaje się to po prostu słuszne, bo daje złudzenie „bycia po dobrej stronie historii”. Warto uświadomić sobie, że idea walki o sprawiedliwość społeczną stała się nie tylko intelektualną modą uniwersytecką, ale obowiązującą w niektórych kręgach nową mieszczańską moralnością, która jest sposobem klasowej dystynkcji – sytuując człowieka po „właściwej” stronie sporu, widzianego wyłącznie dychotomicznie, czyli przez okulary zniekształcenia poznawczego. To uczucie przynależności do lepszej klasy ludzi i robienia czegoś ważnego dla sprawy jest istotnym napędem dla woke-aktywizmu.

Mimo wszystko większość wzmożonych moralnie wojowników „sprawiedliwości społecznej” nie zagłębia się zbytnio skąd te poglądy pochodzą i jakie mają umocowanie w naukach humanistycznych. Proste populistyczne hasła odwracają uwagę od tego jak skomplikowane i złowieszcze jest ich filozoficzne tło. Trzeba wiedzieć, że ideologia stojąca za kulturową lewicą jest wynikiem teorii powstałych na gruncie filozofii postmodernistycznej, co szczegółowo opisują m.in. Helen Pluckrose i James Lindsay w książce „Cyniczne Teorie”. Czytając książkę można zapoznać się z intelektualnym zapleczem stojącym za aktywizmem lewicy tożsamościowej, która przywłaszczyła sobie dokonania klasycznego liberalizmu oraz tradycyjnej lewicy. Legitymizując swoje skrajne postulaty i często zupełnie niepotrzebne nikomu działania, woke posługuje się hasłami uznanymi w większości demokracji liberalnych za truizmy: „Każdy ma prawo kochać”, „Nikt nie zasługuje na dyskryminację”, „Wszyscy powinniśmy być równi” itd. Reanimuje też w ludziach przekonanie, że mamy do odbycia rewolucję, która w rzeczywistości już się odbyła i to nie za ich sprawą. W ten sposób woke bierze na sztandary powszechnie akceptowane idee liberalne, z którymi trudno się nie zgodzić i w ich imię dąży do czegoś z nimi sprzecznego: cenzury, autorytarnego narzucenia zasad, ścisłej hierarchii. Finalnie, także do postulowania rzeczy zupełnie oderwanych od rzeczywistości, jak na przykład twierdzenia, że płeć to jedynie konstrukt kulturowy i jej biologiczne znaczenie powinno zostać wymazane, bo jest „transfobiczne”.

Wiele osób nie ma pojęcia, że można popierać liberalne czy lewicowe postulaty, ale być przeciwko ideologii woke. Po części dlatego, że aktywiści woke skrzętnie manipulują informacjami, przedstawiając fałszywe dychotomie jako prawdziwe i dość skutecznie wyciszając ludzi odchodzących ze swoich szeregów, którzy próbują prezentować zniuansowany pogląd. Cancel culture, czyli mechanizm ofensywnego piętnowania i usuwania ludzi, w dużej mierze dotyka właśnie tych, z którymi teoretycznie powinno być łołkistom po drodze. Są to często działaczki społeczne i feministki, o czym przekonałam się na własnej skórze. Podobnie jak eks członkini lewicowej partii Razem - Urszula Kuczyńska, wyrzucona z szeregów partii za sprzeciw wobec transgenderowego wymazywania kobiet z języka i zastępowania ich określeniami takimi, jak np. „osoby z macicą”, albo feministka dr Katarzyna Szumlewicz, która za wskazanie autorytarnych poczynań wśród trans aktywistów została „wpisana na listę wrogów” i jest od tamtej pory wyzywana od „TERF-ów” (eng. Trans Exclusionary Radical Feminist – akronim pierwotnie oznaczający feministki przeciwne postulatom transseksualistów, jak np. zmienianie dzieciom płci, ale obecnie stosowany jako obelga w lewicowych kręgach).

W ten sposób łołkiści dzielą świat na czarno-biały i demonizują każdego, kto choćby na milimetr nie zgadza się z ich postulatami lub delikatnie z pozycji liberalnych bądź klasycznie lewicowych, krytykuje ich strategie aktywistyczne. Łołkiści kierują się dewizą „kto nie jest z nami, jest przeciwko nam”, kreując się przy tym na jedynych zdolnych do wygrania z mrocznymi siłami często wymyślonego przez siebie wroga.

Woke wydaje się z tego powodu wyjątkowo dobrze skrojony pod media społecznościowe premiujące polaryzujący indywidualizm: nakierowuje ludzi na różnice, buduje kult wokół poczucia bycia ofiarą, wspiera przewrażliwienie i skupienie na sobie. Przede wszystkim zaś pozwala poczuć się wyjątkowo, rozbudzając przywiązanie do antagonizujących człowieka z resztą społeczeństwa tożsamości. Opresje w wokeness zostały zsubiektywizowane, jej działacze odeszli od materialistycznej i empirycznej analizy rzeczywistości na korzyść subiektywnej interpretacji. W obliczu tych zmian każdy może poczuć się ofiarą, a opresją może być dosłownie wszystko – włącznie z wyobrażeniem, że ktoś zrobił coś, czego nie zrobił.

Ponadto obowiązkowy dla wszystkich, ortodoksyjny język rewolucji wciąż ewoluuje wobec tego co było w poprzednim sezonie inkluzywne i poprawne. W związku z tym, trzeba na bieżąco śledzić klątwy, wyznania wiary, pseudodekalogi i liturgie łołkistów, bo drobne potknięcie (choćby jakiś źle rozdany like w mediach społecznościowych) może wiązać się z oskarżeniem o fobię czy nienawiść. Wokeness wprowadza w ten sposób nowy rodzaj obrazy uczuć religijnych, a nienawiść można udowodnić nawet tam gdzie jej nie było. Wystarczy, że o jej istnieniu zaświadczy ktoś uznany za autorytet lub „kapłana ideologii łołk”. W tym przypadku ostatecznym arbitrem jest nie „Bóg”, stare pisma, przypowieści czy konsensus oficjalnych zwierzchników danego kościoła, lecz autorytarna, zamordystyczna wizja i wola najbardziej agresywnych zwolenników cancel culture i wokeness. Łołkiści czynią z siebie półbogów, zaspokajając tym samym swoją potrzebę kontroli i bycia w centrum uwagi. Tym bardziej, że działanie w imieniu „sprawiedliwości społecznej” daje im moralną dyspensę na zachowania powszechnie uważane za niemoralne, jak na przykład wyzywanie, nękanie, czy wykluczanie. Widzę, że działa to tak samo przy wybielaniu korporacji, jak i pojedynczych osób.

Wygląda na to, że dzięki promowanej przez korporacje polityce tożsamościowej i wspierającym ją algorytmom social mediów, skutecznie antagonizuje się społeczeństwo i neutralizuje oddolne ruchy społeczne zagrażające interesom kapitału. Być może właśnie dlatego zamiast rozmawiać o problemach ekonomicznych, o materialnych nierównościach, a także kompromisowych i społecznie akceptowanych sposobach na ich wyrównywanie; zamiast zadawać pytania o inwigilację, manipulowanie demokratycznymi procesami jakich dopuszczają się potentaci Doliny Krzemowej; zamiast mówić o inżynierii społecznej jaką uprawiają za pomocą social media agencje wywiadowcze; albo pytać o to, dlaczego korporacje nie płacą uczciwie podatków, łamią prawa pracownicze i często nie stosują się do postulowanych przez samych siebie zasad równości, jesteśmy z taką łatwością wciągani przez wzmożonych aktywistów w odwracającą nasza uwagę cyfrową dystopię, gdzie pozornie „każdy” może być „każdym”, ale tylko wedle jasno określonego przez korporacje i kapłanów łołku scenariusza. Moim zdaniem przebudzeni są w głębokim śnie tożsamościowych iluzji i póki się z niego nie obudzą, ciężko będzie stworzyć lepszy świat, o którym tak marzą.

Pozostało 80% tekstu