Fot. Materiały dystrybutora

Czy kino może być głosem młodego pokolenia? Roszczeniowych millenialsów odmieniono już w polskiej kinematografii chyba przez wszystkie przypadki, a młodzi reżyserzy coraz częściej eksperymentują z formą, by opowiedzieć o wychowanych w Internecie nastolatkach spod znaku Z. Pomiędzy tymi dwiema grupami pozostaje jednak miejsce dla tych stojących niejako wpół drogi: obecnych dwudziestoparolatków, dla których widmo nieuchronnie zbliżającej się trzydziestki staje się coraz wyraźniejsze. Jak opowiedzieć o nich w kinie? Jak odnaleźć formę, która przemówi ich językiem? Wyzwania podjął się Tomasz Habowski, pokazując swój debiutancki film na ubiegłorocznym Festiwalu Filmowym w Gdyni. „Piosenki o miłości” zachwyciły, a reżyser odebrał Złote Lwy za Najlepszy Film Mikrobudżetowy. Przyjrzyjmy się więc, co zadecydowało o sukcesie tego kameralnego debiutu i dlaczego tak wielu młodych ludzi odnalazło w nim siebie.

Czarno-białe, lekko wyestetyzowane kadry prezentują historię dwojga młodych ludzi, których, mimo wielu dzielących ich różnic, coś na pewien czas połączyło. Pochodzący z tak zwanego dobrego domu Robert to bohater na pierwszy rzut oka dobrze nam znany. Początkowo zdawać się nawet może, że oto zobaczymy na ekranie spóźnione o kilka lat polskie echa bajkowego „La la landu” (reż. Damien Chazelle, 2016), czyli przeplataną tęsknymi melodiami opowieść o dwojgu marzycielach, którzy poświęcają łączące ich uczucie w imię realizacji upragnionych ścieżek zawodowej kariery. I rzeczywiście, w przejmującym finale filmu Habowskiego także pojawia się ów la la landowski motyw przeszywającej serce strzały, którą bohaterowie złożą na ołtarzu tworzonej przez siebie sztuki. Punkt wyjścia „Piosenek miłości” cechuje jednak diametralna różnica, jaką są kierujące Robertem motywacje. Podczas gdy „La la land” powtarzał tak już ograny w kinie motyw realizacji amerykańskiego snu jako niestrudzonego dążenia do realizacji tych najgłębszych marzeń, film Habowskiego przedstawia bohatera, który realizuje cele nie własne, lecz mu w pewnym sensie wpojone. Być może częściowo są one tym, czego bohater naprawdę pragnie, jednak na pierwszy plan wysuwa się nie pasja tworzenia muzyki, ale motywacja odcięcia się od egocentrycznego i dominującego ojca. Usamodzielnienia się, które z jakiegoś powodu nie przyszło w momencie osiągnięcia pełnoletności. Udowodnienia (ojcu, a także wszystkim dookoła) swojej niezależności.

Fot. Materiały dystrybutora

Robert (w niezwykle wiarygodnym wcieleniu Tomasza Włosoka) ma poczucie, że musi mierzyć wysoko. Że powinien osiągnąć coś WIELKIEGO. I być może stawiane przed bohaterem oczekiwania same w sobie nie byłyby niszczące, gdyby nie wciąż przypominana mu przez otoczenie świadomość kurczącego się czasu. Czasu, który niczym piasek przepływa pomiędzy palcami, a przecież już trzeba wyciągać ręce do gwiazd. Nie później, ale właśnie teraz. Natychmiast. Film nie precyzuje, jaki to właściwie deadline ciąży nad bohaterem i kto trzyma mu nóż na gardle. Czy jest to ta mityczna granica wieku lat trzydziestu, którą młodzi, coraz później dojrzewający ludzie nazywają nową osiemnastką? Czy po prostu brak cierpliwości świata nastawionego na szybki sukces oraz idące za nim finansowe korzyści? Choć Robert posłusznie stara się realizować tę postawioną wysoko poprzeczkę, nie zastanawiając się nawet o czyje marzenia i plany tak naprawdę walczy oraz jakie wartości przyjdzie mu poświęcić po drodze, to moment zderzenia się z zapowiadaną już wcześniej ścianą wydaje się nieuchronny.

Po drugiej stronie lustra, w którym przejrzeć się mogą młodzi widzowie filmu, pojawia się tymczasem Alicja. Tajemnicza, małomówna i zamknięta w sobie dziewczyna, która nie nosi makijażu, ubiera się w wyciągnięte bluzy, a, o ile na to zasłużysz, obdarzy cię delikatnym, ale bardzo ciepłym uśmiechem. Tak samo jak Robert, o Alicji wiemy właściwie niewiele. Jedynie śpiewane przez nią sennym głosem piosenki okazują się kluczem do skrywanego gdzieś głęboko serca. Zachwycony twórczością Alicji Robert chwyta za telefon, by owe piosenki nagrać i podzielić się nimi ze światem – wykorzystać jej talent w upragnionej walce o sukces. Ale Alicja tego nie chce. Przyzwyczajeni do bohaterów uparcie dążących do realizacji swych marzeń, możemy więc pytać za Robertem: dlaczego? Co kryje się pod łagodnym uśmiechem tej zawiniętej w ciepły koc dziewczyny? Czy naprawdę jest zupełnie pozbawiona ambicji? A może się boi? Czy ma aż tak niskie poczucie własnej wartości, które nie pozwala jej uwierzyć we własny talent? Jak może nie chcieć pokazać własnej twórczości światu? Ogromnym atutem scenariusza okazuje się fakt, że tak naprawdę ani Robert ani my jako widzowie nigdy nie dostajemy jednoznacznej odpowiedzi na żadne z powyższych pytań. Subtelność niedopowiedzeń fascynuje, a domysły krążą w powietrzu i w muzyce z wdziękiem godnym lirycznego „Once” (reż. John Carney, 2006). Ostatecznej tajemnicy nie odkrywamy, ponieważ zapędzony w wyścigu po wymarzoną karierę Robert nie potrafił się zatrzymać i sięgnąć po jej rozwiązanie. A może raczej nie tyle sięgnąć, co na tę odpowiedź cierpliwie poczekać, ponieważ tym, czego najbardziej potrzebuje Alicja, by otworzyć się przed światem, wydaje się czas. To o pięknie ulotnych, nieuchronnie mijających chwil śpiewa przecież w swoich piosenkach. Chwil, które nie mają w sobie żadnego celu, nie są środkiem do realizacji założonego finansowego planu, ale które pozwalają nam zatrzymać się podczas rozgrywającego się dookoła wyścigu. To właśnie krótkie momenty tego czystego „tu i teraz” dają Alicji siłę, z której może czerpać, by tworzyć. To one umożliwiają nawiązanie prawdziwej bliskości z drugim człowiekiem. Dają siłę, być żyć. Nie zaś gonić za ambicją, którą próbuje wmówić jej świat niczym w piosence „Kwiatu jabłoni” – innych twórców młodego pokolenia, śpiewających: „musisz więcej niż chcesz”. Warto podkreślić, że nie uświadczymy tu czarno-białej wizji świata, w którym Alicja radośnie chwyta dzień i czerpie z życia to, co najlepsze. Wykonywanej przez nią pracy kelnerki u opryskliwego szefa daleko przecież do ideału. Reżyser podchodzi do widza z szacunkiem i zamiast sugerowania prostych ocen i schematów, zachęca do samodzielnych prób interpretacji tego, co kryje się pod powierzchnią.

Fot. Materiały dystrybutora

Co ważne, Alicja jest w swojej postawie niezwykle autentyczna. Nie praktykuje przecież mindfullnessu, nie ćwiczy jogi czy uważnego oddychania, a popołudniami nie chodzi po porady do coacha. Nie jest produktem współczesności. Przeciwnie: wydaje się wyjęta z jakiegoś innego, minionego już świata. Świata, w którym robi się to, co podpowiadają uczucia. Całkowicie i bezpretensjonalnie. Prawdziwie. Brzmi jak szaleństwo?

Ciekawe skojarzenia przywodzi na myśl scena, w której jedna ze stworzonych przez Alicję piosenek wykonywana jest przez doświadczoną piosenkarkę. Podobnie jak w nieco pokrewnej duchowo opowieści, jak nazwałabym w tym kontekście „Zimną wojnę” Pawła Pawlikowskiego (2018), muzyka w swej pierwotnej i autentycznej wersji staje się nośnikiem treści, które po przefiltrowaniu jej na tę teoretycznie bardziej światową modłę, zostają utracone. Pusty był śpiew Zuli, gdy polskie ludowe utwory wykonała w nowej, francuskiej aranżacji; puste okazują się piosenki Alicji, gdy śpiewa się je z mocą i siłą przejeżdżającego czołgu. Nie ma już tego spokoju, tego luzu śpiewania „jakby od niechcenia”. Ulotność sennego głosu Justyny Święs zostaje zmiażdżona walcem showbusinnesowej maszyny.

Film Habowskiego intryguje także formą. Choć czarno-biały minimalizm zdawać się może ostatnio po prostu szczególnie modnym rozwiązaniem (to trzeci z rzędu czarno-biały film, o którym piszę na tym portalu), to być może wynika on z potrzeby pewnego wyciszenia i uspokojenia po wszystkich intensywnych doświadczeniach, które spotykają nas w kinie oraz poza nim. By w mrokach kinowej sali, bez zbędnych rozpraszaczy móc skupić się na tym, co w filmie najważniejsze.

Fot. Materiały dystrybutora

Ale obok monochromatycznej kolorystyki w kadrze kilkukrotnie pojawia się kształt ekranu smartfona, który (najczęściej uprawniony fabularnie) obrazuje perspektywę wpatrzonego w swój telefon bohatera. Uchwycenie języka młodego widza, dla którego ten pionowy prostokąt stanowi okno na świat czy niepotrzebne eksperymenty zniekształcające esencję filmowego przekazu? Myślę, że w tym wypadku takie zabawy z formą wydają się uzasadnione. Owszem, dla młodych ludzi telefon jest podstawowym narzędziem do zapisu ulotnej chwili, sama wyciągam go, by uwiecznić dobre momenty. Robert jednak chwyta za smartfona motywowany chęcią zysku. Gdy Alicja zgadza się, by dla niego zaśpiewać, zamiast słuchać jej głosu, Robert skupia się na nagrywaniu. Nieśmiało kiełkująca międzyludzka bliskość przecięta zostaje barierą świecącego ekranu symbolizującego pogoń za materialnym i zawodowym sukcesem. A przecież, jak stara się przekonać reżyser, to właśnie na tym polega piękno owych ulotnych, bezcelowych momentów, których magia przemija, jak wypalający się zimny ogień. Są niczym mgnienie, dlatego, aby je przeżyć, musimy doświadczyć ich w pełni.

Mały, ograniczający ekran smartfona nie pokaże prawdy minionej chwili. Może więc wystarczy czasami odłożyć go na bok, podnieść głowę i rozejrzeć się dookoła z uwagą. Rozejrzeć się i zachwycić.

Klara Da Costa

Kierowniczka kina i kuratorka programu filmowego Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski w Warszawie, krytyk filmowy, absolwentka filmoznawstwa i wiedzy o nowych mediach w Instytucie Sztuk Audiowizualnych Uniwersytetu Jagiellońskiego oraz Ciências da Comunicação na Universidade Autónoma w Lizbonie, autorka cyklu wideoesejów filmoznawczo-kulturowych realizowanego dla MKiDN, bywalczyni i współpracowniczka festiwali filmowych w Polsce i na świecie, współpracowała z kinem Kijów w Krakowie, obecnie prowadzi edukacyjno-kinofilski cykl „Klub filmowy OD-JAZD” w kinie U-jazdowski (we współpracy z Filmoteką Narodową).
Pozostało 80% tekstu