Mityczny ptak Garuda to orzeł w kolorze złota. Reprezentuje twórczą energię. Obserwując ten świat do góry nogami, dostrzegliśmy w nim orła białego. On także reprezentuje energię. Choć inną, to równie nieokiełznaną. Na fladze Indonezji (będącej odwróceniem flagi Polski) kolor górny to kolor ciała. Dolny to kolor duszy. Wbrew powszechnemu przekonaniu, jest ona inna niż flaga Monako. Ma ponad 800 lat i stała się flagą narodu 17 sierpnia 1945 roku. Od tego czasu na ścianach domów, burtach statków i płotach wielką czcionką powtarzane jest hasło „One Nation”. Najczęściej w kolorze ciała, czerwieni. Dni w pierwszej połowie sierpnia są gorączkowe. Aczinowie, Batakowie, Jawajczycy, Bugisi oraz Sundajczycy mają pełne ręce roboty. Na dużych, mniejszych oraz tych zupełnie zupełnie malutkich ulicach i uliczkach powstają betonowe lub bambusowe konstrukcje, budowane na zasadzie symetrii. Po lewej data narodzin narodu, po prawej aktualny rok, odmierzający czas od tego wielkiego dnia. Rocznice okrągłe, wieńczące kolejne dekady, obchodzone są uroczyściej.
Ubrani w kolory ciała i duszy, zdyscyplinowani niczym grupa poborowych z łapanki, chodzą wtedy po nielicznych asfaltowych ulicach i ćwiczą równy, marszowy krok. Pomimo upału i jarzma musztry na twarzach błyszczą im białe, radosne uśmiechy. Nauczyciele uwijają się jak w ukropie, aby jak najszybciej przegonić watahę, na której przemarsz cierpliwie czekają kierowcy.

Chodzą w tę i z powrotem, co dnia. Im bliżej 17 sierpnia, tym żwawiej, radośniej.Trzeba wiedzieć, że gdyby w tym kraju wprowadzić program 500 plus, finanse państwa stopniały by szybko niczym lód w szklance whisky brytyjskiego ekspata. Liczba dzieci, młodzieży, w ogóle ekspansja młodości jest zatrważająca. Młode jest wszystko i od młodości aż kipi. Przysłowiowy Jasio ma tutaj pięciu braci i cztery siostry. Co rok to prorok, jak się mówi w kraju nad rzeką, która póki płynie, naród nasz nie zaginie. Przyznać się, że nie ma się dzieci, to tak, jakby nie odebrać głównej nagrody w loterii. To szczyt wszystkiego i całkowity brak rozsądku. To właściwie choroba. Z takimi to nie ma o czym rozmawiać i w ogóle do widzenia. Jest dobrze. Tak dobrze, że nikt nie narzeka.

Każdy ma tyle, ile może, i wie, że wszędzie są drzwi i szuflady, które otwiera klucz w kolorze złotego orła, symbolizującego twórczą energię. Proces twórczy kwitnie na każdej ulicy. Miejscowa ludność to sami artyści. Całe miasta artystów. Wielkie tradycje rzemiosła, szkoły i almanachy wiedzy tajemnej znajdzie się niemal na każdym kroku. W sklepie pracuje artysta, który potrafi zamienić sto tysięcy rupii w butelkę wody wartą dziesięć tysięcy rupii. W urzędzie mistrzowie rzemiosła szlifują prawdziwe diamenty. Ich surowcem są najdroższe kamienie zbierane na żyznych glebach rozciągających się w Australii, Europie i obu Amerykach. Cenny kruszec przerabiany jest w każdej gminie i każdym powiecie. Urzędzie pocztowym, posterunku, autobusie, dworcu, kasie, knajpie, bazarze i wreszcie domu.
Niezrzeszeni, działający niejako solo, tworzą oddzielną grupę. Ich styl wywodzi się z dawnej szkoły i potocznie zwany jest tańcem pająka. Ich proces twórczy zakłada powolne snucie pajęczyny wokół obiektu zainteresowania. Zmienność taktyki przy stałej intencji daje gwarancję sukcesu.

Mistrzowie tej szkoły powtarzają jak mantrę, że mają mało. Jak to się zwykło mówić, trening czyni mistrza! I trzeba powiedzieć, że kraj zjednoczony wokół idei „One Nation” przoduje w tym rzemiośle. To prawdziwy narodowy sport, którego zawody odbywają się niemal co dnia. Niemal co chwilę słyszy się o kolejnym pobitym rekordzie. Siedemnaście tysięcy wysp otoczonych ciepłymi wodami mórz i oceanów. Ponad 300 języków i niezliczona ilość dialektów. Niczym wypchany po brzegi worek Świętego Mikołaja. Z wyspy na wyspę, płyną przez ten raj przeładowane łodzie. Próżno szukać rozkładu jazdy. Plastik fantastik po nasi goreng (smażony ryż – przyp. red.), plastik fantastik po niemal wszystkim trafia prosto do wody. Zwierząt i ptaków tutaj już nie ma. Zostały zjedzone. Są jednak większe troski. Wciąż przecież wszystkiego jest za mało, wciąż trzeba wzniecać ogień kreatywnej energii. Na przepływającym statku napis „We bridge the Nation”.
Popijając tuak (wino palmowe – przyp. red.) z Batakami na Sumatrze, można dużo zrozumieć. Spotykając na szczycie wulkanu Ijen żołnierza w cywilnym ubraniu na randce z piękną kobietą w burce, wiedzę można pogłębić.

Opowieści byłego pracownika rafinerii Pertamina, przedstawiciela kultury Toraja na wyspie Celebes, to istny zawrót głowy.
Wizyta w wiosce animistów na południu wyspy Sumba czy Rote podkopuje zdobytą wiedzę, stawiając nad wszystkim wielki znak zapytania. A przeładowana i brudna Jawa, na której nagromadziła się zła energia, kipi niczym wielki ludzki wulkan przed zbliżającą się nieubłagalnie erupcją. „One Nation” brzmi pięknie. Jednak Batak, popijając zabarwiony magicznym grzybem tuak, marzy, aby któregoś dnia Sumatra stała się krajem Bataków. Aby Aczinowie zostali pokonani, a żyzny i urodzajny grunt mógł wyżywić wspaniały naród zamieszkujący od zawsze obszary wokół jeziora Toba. Żołnierz Ijen jest smutny, bo jego kolega zginął od strzału snajpera – separatysty walczącego z dominacją Dżakarty na wyspie Celebes. Bo jak przyznaje, to przecież ludzie tacy jak on. Mówią po malajsku i mają tę samą flagę w kolorze ciała i duszy. Dziwi się, dlaczego kolega musiał zginąć z rąk brata. Na dziewiczych Małych Wyspach Sundajskich Wschodnich sprawy nie mają się lepiej. Tutaj co dnia szeptem krzyczy się do Boga na krzyżu, aby powstrzymał modlących się pięć razy dziennie do innego Boga. W wyważonych pozach i względnej równowadze rozgrywa się istny kabarecik. Jego aktorzy mówią tylko o miłości bliźniego. Skąpani w pełnym słońcu i wiecznym błękicie, przeklinają życie pod zarządem Dżakarty. Zasypiając w ciszy, śnią o niebie wypełnionym workami ryżu i kosztownościami.

Marzą o tym, żeby do nieba zabrać wszystko, co zgromadzili w skarpecie. Wierzą, że są lepsi niż tamci, bo nie liczą na dziewice.
W bajkowe Borneo, pełne soczystej i bujnej roślinności, już chyba nikt nie wierzy. 80 procent lasów deszczowych bezpowrotnie uśmiercono na potrzeby niepohamowanego rozwoju korporacyjnych gigantów. Ich apetyt nie został jeszcze zaspokojony, więc oni też cierpią, bo mają ciągle za mało. Jednak prawdziwe piekło zastaniemy na tajemniczej Papui. Na głowy szczęśliwych ludzi lasu spadło prawdziwe nieszczęście. Ziemia, która ich zrodziła, po której stąpali i która była ich domem, nawiedzana jest przez wielkiego smoka, żywiącego się szlachetnym metalem potrzebnym do budowy eleganckiego smartfona, błyszczącym złotem niezbędnym do życia, a także ropą, o której chyba nie trzeba mówić, oraz drewnem i tanią siłą roboczą. Płacz i zgrzytanie zębów, lament na oczach ślepego i głuchego świata, zajętego gromadzeniem przedmiotów, których wciąż przecież za mało. Jak wynika z raportów ministerstwa turystyki, sytuacja jest jednak rozwojowa. Kraj inwestuje potężne środki we wzrost tego dochodowego sektora. Rajskie plaże, dziewicza przyroda, wulkany i etniczne bogactwo przyciągają jak magnes. Mimo to tęgie umysły zasiadające w opasłych biurach departamentu turystyki nie mogą pojąć, dlaczego 1000 razy mniejszy Singapur przyciąga 40 razy więcej turystów niż wielki i egzotyczny kraj, nad którym góruje złoty orzeł. Ostatnie miesiące, pełne burzliwych debat, zaowocowały szeregiem nowych ustaw mających polepszyć aktualną sytuację. Teraz Bule, czyli mityczny pijany stwór o jasnym kolorze skóry i wypchanym dolarami portfelu, może cieszyć się nie tylko niezapomnianymi chwilami spędzonymi na plaży, lecz również szeregiem atrakcji przygotowanych z troską o najdrobniejszy szczegół. Wyszedłszy wieczorem na drinka, może obudzić się w zupełnie innym, nieznanym miejscu i rozpocząć nowe życie pozbawione trosk i zmartwień związanych z posiadaniem gotówki, telefonu i wszelkich kosztowności. Dla tych, których czar wysp uwiódł na tyle, aby osiedli tu na dłużej, przygotowano program specjalny. W ramach turnusu Bule oddaje swoje kosztowności, planuje, remontuje, buduje. Kiedy konstrukcja jest w miarę stabilna, oddaje dzieło życia bupati man, czytaj: urzędasowi, kreatywnemu twórcy, wyznawcy „One Nation”, który cierpi, bo ma ciągle za mało.

Atrakcją, która przyciąga uwagę międzynarodowej opinii, są spektakularne i nagłe zwroty akcji. Jest kilka poziomów tej gry. Do wygrania jest wiele. Główną wygraną jest kulka w sam środek głowy. Drugą nagrodą jest dożywocie. Trzecia pozycja to 5 lat w zbiorowej celi lub kaucja w wysokości 500 milionów rupii, czyli ponad 150 tysięcy coraz mniej wartych polskich złotych. Etap ten najczęściej posiada kilka podetapów i zależy od kreatywności lokalnych artystów i wielkości ich rodzin, które mają oczywiście za mało. Kolejną pozycją w puli nagród są deportacje. Mogą się one odbywać na kilka sposobów. Wprost z plaży, w krótkich spodenkach i czasem bez koszulki. Nocą z pokoju hotelowego. W czasie spaceru ulicami pozbawionymi chodników. Zawsze i wszędzie może nastąpić nagły zwrot akcji.

Wybrańcy – pionierzy, którzy mieli zaszczyt uczestniczyć w narodowych igrzyskach – nigdy nie będą już tacy jak dawniej. Do końca swych dni będą rozmyślali, jak do tego doszło, co się stało? Dlaczego właśnie oni? Wszędzie agenci, pracownicy bezpieki, najlepsi pomocnicy, koledzy z pubu, uśmiechnięci po pachy, którzy co krok wołają „Hallo Mister”! W ostatnich dniach wprowadzono nową ustawę o informacji. Od tej chwili każdy, kto chce zamieścić jakąś informację w internecie, musi zapłacić za certyfikat prawdziwości informacji. W końcu rozwiązano dotkliwy problem rozróżniania prawdy od nieprawdy. Miasto, masa, maszyna w kraju złotego orła to temat szczególnej wagi.
Ulice, jeśli już są, są dla motorów, czasem samochodów. Człowiek nie został przewidziany w wielkim urbanistycznym planie narodowym. Nie ma przestrzeni publicznej. Nie ma parków, ławek, miejsc spotkań, restauracji, pubów. Nie ma tych miejsc i nie ma społeczeństwa.
Rozwój miast następuje przez pączkowanie. Ideą przewodnią jest brak porządku i dyscypliny. Im prościej, tym lepiej. Za pomocą drucika i sznurka wiąże się w całość maszyny, łodzie, motory, samochody, samoloty. Wszystko jest na drucik.

Na ulicach nie ma znaków. Miasta nie mają nazw. Mapa jest dziełem sztuki abstrakcyjnej. Abstrakcja i metafora nie istnieją. Czas przeszły i przyszły także. Zdanie nie musi być złożone. Pytanie nie kończy się odpowiedzią. Młodzi ludzie gromadzą się na mostach i siedzą tam na swoich motorach. Nie mówią do siebie. Non stop wykonują selfie. Kiedy ktoś się potknie, pękają ze śmiechu. Mężczyźni dojrzewają do 15 roku życia. Tak znaczy nie. Ofierze wypadku motocyklowego zamiast pomóc, czyści się kieszenie. Polska to nazwa hotelu, a każdy Bule jest z Australii. Ludzie mieszkający w punkcie X nie wiedzą, gdzie leży Y, oddalony o 20 km od X. Wiedza jest zbędna, a jej brak – niezauważalny; zupełnie nie przeszkadza zresztą w radosnym procesie twórczym. W domach nie ma mebli. Płaszczyzna podłogi jest wszystkim, czego potrzeba. Kiedy przychodzi zmęczenie, można zasnąć tak, jak się stoi. Leżąc na podłodze, a nawet opierając się o ścianę.

Bo jest wszystkiego za mało.

Ale złoto, mirrę i kadzidło chowa się do skarpety. Głowa domu podbiera ze skarpety syna. Syn podbiera ze skarpety ojca. Matka widzi to, lecz wie, że musi podbierać i od ojca, i od syna. Mężczyźni są obserwatorami. To dochodowe zajęcie gwarantuje przetrwanie. Taniec pająka, przysłowiowa gościnność, radosny uśmiech oraz bezgraniczna troska o każdą napotkaną osobę – wszystko to napełnia skarpetę.
W tym smutnym kabarecie aktorzy przywdziewają brudne, podarte stroje. Im biedniej, tym szlachetniej. Ten, kto sprząta swój dom, daje sygnał, że jest bogaty. A dokładniej, że ma pieniądze. Młoda prawniczka, której ojciec, bupati man, kreatywnie wypycha skarpetę, została wybrana. Będzie kiedyś kimś. Będzie bupati girl – kreatywną, samodzielną i może nawet niezależną kobietą. Kiedy skończy studia regulowane wsadem skarpety głowy domu, będzie tą, która szybko zwróci inwestycję bupati manowi. Swojemu ojcu. Będzie przecież figurą niosącą pomoc ludziom, którzy mają wciąż za mało. Siedząc w głębokiej zadumie, w której tkwiła już od kilku godzin, wygięła się jak postać z obrazu Gauguina. W jej głowie szalał sztorm – efekt nagłego uświadomienia sobie zasobności portfela białego człowieka, z którym od kilku dni miała okazję przebywać.

Nie wytrzymała i zagadnęła:
– Wam to jest dobrze, możecie podróżować po świecie. Mnie na to nie stać. Nie stać mnie na bilet lotniczy – ciągnęła.
Kiedy dowiedziała się, że można kupić bilet lotniczy taniej, jeśli podróż planuje się z wyprzedzeniem i korzysta z tzw. promocji, poruszyła się i ze stanowczością stwierdziła:

– Jak to? Przecież jak kupię bilet w promocji, to będę leciała na stojąco!

Pozostało 80% tekstu