„Hakerzy to wolni ludzie. Są jak artyści, którzy, gdy są w dobrym humorze, wstają rano i zaczynają malować obraz. (...) Hakerzy mają tak samo. Wstają rano, czytają o jakimś wydarzeniu międzynarodowym i jeżeli są patriotycznie nastawieni, starają się wnieść swój wkład w walkę przeciwko tym, którzy mają złe rzeczy do powiedzenia o Rosji”1

— Władimir Putin

„Kto kontroluje internetowe serwery, kontroluje umysłowy dorobek ludzkości, a kontrolując go, kontroluje nasze postrzeganie tego, kim jesteśmy, a kontrolując je, sprawuje kontrolę nad tym, jakie prawa i regulacje ustanawiamy w społeczeństwie”2

— Julian Assange


Ten numer „Obiegu” rozpoczyna się i kończy w Rumunii, przemierzając po drodze obszar, który nie mieści się w pojęciu „Europa Zachodnia”. Spoglądamy na wybrane przykłady artystycznej kreatywności i politycznego zaangażowania hakerów z Europy Środkowej i Bałkanów, tego po dziś dzień niedostrzeganego potencjału regionu, który zadaje kłam twierdzeniu, że podróż z Brukseli do Bukaresztu jest wciąż podróżą w czasie. Poszerzamy tym samym nasze zainteresowania, koncentrujące się dotychczas wokół kryzysu ekologicznego i migracyjnego, a także sposobów pisania o kulturze i sztuce, o zagadnienie przesilenia technologicznego. Choć jest to problem o wielkiej wadze i skali, bywa on paradoksalnie jednym z najczęściej bagatelizowanych. Czynimy tak tym chętniej, im bardziej jesteśmy przekonani, że dla technologii kreowanych w Krzemowej Dolinie muszą znaleźć się alternatywy – bo za takie trudno uznać te podsuwane przez Chiny, Rosję czy Iran. Inicjujemy tym samym dyskusję, którą chcemy rozwijać na naszych łamach w 2020 roku.

Inspiracją i punktem wyjścia dla „Prędkości Guccifera” jest rozwój cyberprzestępczości i jej wpływ na zbiorową wyobraźnię w postkomunistycznej Rumunii, a także percepcja hakerstwa jako reakcji na nierównomierną redystrybucję szans na przyszłość i przeoczonego aktywu Europy Środkowo-Południowej. Geneza rumuńskiej cyberprzestępczości sięga reform z czasów Ceauşescu, przy okazji których – wbrew zaleceniom Związku Radzieckiego, forsującego w Rumunii rozwój rolnictwa – zdecydowano się postawić na informatykę, programowanie i ekspansję nowych ówcześnie technologii. W czasie wolnorynkowej transformacji w Rumunii i innych krajach regionu setki wysokiej rangi specjalistów, w tym inżynierów wykształconych w poprzednim systemie, miało niewielkie szanse na znalezienie pracy i równie nikły wpływ na własną przyszłość. Kolejne generacje, wciąż na bocznicy systemu, skorzystały z nowych możliwości oferowanych dzięki podłączeniu do sieci i nowym technologiom. W efekcie Europa Środkowo-Południowa stała się oazą hakerstwa i cyberprzestępczości. Wystarczy wspomnieć o górskim mieście Râmnicu Vâlcea w południowej Rumunii, znanym na świecie jako „Hackerville” ze względu na spektakularne dokonania tamtejszych hakerów, którzy włamywali się do systemów między innymi tak potężnych instytucji i firm jak NASA, Biały Dom czy Google.

Klatka z fimu "The Most Dangerous Town on the Internet", reż. Daniel Junge, Norton, 2015.

Spoza Hackerville pochodzi natomiast Marcel Lazăr Lehel, a.k.a. Guccifer, który wyniósł hakerstwo do rangi sztuki. Był on nikomu nieznanym taksówkarzem z okolic miasta Arad w zachodniej Rumunii. Tego utalentowanego amatora można określić mianem jednego z ostatnich haktywistów. Guccifer wyróżniał się spośród wielu hakerów z regionu. W fachowym nazewnictwie zapożyczonym z amerykańskich westernów, w których zły koleś nosi czarny kapelusz, a dobry biały, rozpoznajemy hakerów po motywacjach i po tym, czy łamią prawo czy też nie. Szary kapelusz oznacza sytuację pośrednią. A więc mamy odpowiednio: tych działających w sferze politycznego zaangażowania, które często postrzegane jest jako nielegalne; jak i tych zajmujących się komercyjnym cyberbezpieczeństwem, związanych ze sferą tzw. etycznego hakingu oraz tych uprawiających proceder w rodzaju cardingu i innych działań mających na celu głównie kradzież pieniędzy przez internet. Guccifer zbudował swą sławę w sposób najprostszy z możliwych, hakując konta internetowe celebrytów i wysokiej rangi polityków USA – wykorzystywał kontakty, które ludzie nawiązują w internecie, aby mieć wgląd w prywatne życie najpotężniejszych i najsłynniejszych ludzi na Ziemi. Przekazywał swoje odkrycia – te ważne i te plotkarskie – tym internetowym mediom, które swym paliwem uczyniły przecieki i podglądactwo. Być może właśnie takiego Guccifera, szlachetnego, niezbyt okrzesanego rebelianta i w gruncie rzeczy handlarza błahostkami potrzebował Zachód, lubiący patrzeć na Europę Południowo-Wschodnią jak na peryferyjną strefę cywilizacyjnego zapóźnienia, korupcji i półlegalnych interesów. Jego działania, przynajmniej w części podejmowane ze szlachetnych pobudek i realizowane pro publico bono, zbliżały go w pewnym sensie do aktywistów spod znaku WikiLeaks. Trzeba na nie jednak spoglądać także poprzez lokalny kontekst Rumunii, z perspektywy tożsamościowych kompleksów Europy Środkowej i szczególnie tu żywego pragnienia większej widzialności.

Dlaczego „Guccifer”? Lucyfer to anioł, który się zbuntował, a Gucci jest symbolem konsumpcjonizmu i stylu, ale pseudonim dotyka także numerologii. Jak mówił sam Lehel, „Podziel Guccifera na liczby, a otrzymasz 72, co jest znane jako absolutna liczba boskości. Wygugluj to”. To także talizman: „Chcą mnie zabić, więc wymyśliłem to imię, aby mnie chroniło. Służby chciały mnie zlikwidować”. Uważał, że kierował nim geniusz. „Chiny mają budynki pełne setek zatrudnionych hakerów, którzy nie osiągnęli tego, co ja. Kieruje mną zewnętrzna inteligencja”. Sugerował, że tajne służby wyciągnęły do niego przyjazną dłoń, ale im odmówił. „Powiedziałem, że nasze cele się nie pokrywają. Walczymy na różnych frontach”3.

Po włamaniach do komputera rodziny byłego prezydenta USA, Georga W. Busha, i odkryciu dla świata jego malarskiego talentu – poznaliśmy dzięki temu kilka prezydenckich autoportretów – Guccifer skompromitował szereg polityków, w tym Colina Powella, sekretarza stanu Stanów Zjednoczonych, i Sidneya Blumenthala, wieloletniego doradcę Hilary Clinton. Przeznaczone dla oczu Clinton prywatne raporty Blumenthala na temat ataku na konsulat USA w Bengazi w 2012 r. przez krótki czas ekscytowały konserwatywnych blogerów. Guccifer chwalił się ujawnieniem globalnego spisku, ale jego najmocniejszą amunicją były plotki mogące zainteresować przede wszystkim tabloidy. W końcu porzucił wszelkie polityczne pretensje i zhakował Jeffreya Tambora, gwiazdora „Arrested Development”, oraz redaktorkę „Vanity Fair Tinę Brown – najwyraźniej dlatego, że tak chciał.

Hakerstwo, podobnie jak dziennikarstwo, wciąż może stawiać sobie za cel odkrywanie prawdy – choć główna motywacja jest często bardziej egotyczna i odwołuje się do ekonomii uwagi. Guccifer chciał zdominować dyskusję i doskonale mu się to udało. Był wyjątkowo utalentowany medialnie, pielęgnował relacje z prasowymi outletami i rozsiewał historie jak najlepszy profesjonalista PR’u. Jego ulubionym był outlet „Smoking Gun”, który często zamieszczał jego rewelacje. Po publikacji obrazów Georga W. Busha na poświęconym życiu celebrytów blogu „Gawker”, Guccifer wysyłał tam kolejne informacje.

Historia rumuńskiego hakera przypomina o amerykańskim artyście Marku Lombardim. Był on pierwszym twórcą, który eksplorował metadane (Guccifer poszedł rzecz jasna krok dalej, inaczej niż Lombardi korzystał nie tylko z informacji ogólnodostępnych, ale także kradzionych). Na sztukę Lombardiego składają się wielkoformatowe diagramy szalonych spirograficznych wzorów, stworzonych z linii zakrzywionych i prostych, precyzyjnie narysowanych ołówkiem na papierze, odsłaniające globalne „sieci transakcji, strefy wpływów” i ślady korupcji. Przetwarzając dostępne dane stworzył on, jeszcze przed internetowym boomem, wizualną historię powiązań wywiadu, przestępczości zorganizowanej, korporacji i podmiotów offshore, z bankowością cienia (shadow banking), wskazując rodzące się na ich styku skandale oraz katastrofy. Te zawiłe diagramy w swoich konstelacjach ujawniają interakcje na przykład Watykanu, Olivera Northa, rodziny Bushów czy mafii.

Diagram połączeń w Obiegu #12 zestawiony z pracą Marka Lombardiego.

Metody i intencje Guccifera i Lombardiego były podobne, choć u tego pierwszego nacechowane outsiderską świadomością artystyczną i poniekąd też większą ambicją na poziomie researchu, a do tego doprawione sporą dawką teorii spiskowych. Lehel miał dostęp do jednego z najszybszych w tamtym czasie połączeń internetowych na świecie i dodatkowo był kompletnie pozbawiony skrupułów. Nie był też typowym hakerem – zgadywał hasła skrzynek mailowych, czytał kilometry korespondencji setek osób, łącząc ze sobą fakty i typując kolejne ofiary swej prywatnej walki o prawdę. Zupełnie jak na diagramach Marka Lombardiego – wiedzącego, że sieci korupcji żywią się tajemnicą, nieprzejrzystością i na różne sposoby usiłują uniknąć uwidocznienia – Guccifer przetwarzając metadane i przechwycone sekrety, a więc swe narzędzia rewelatorskie, pokazywał to, co znajdowało się poza radarem publicznej świadomości.

Z perspektywy czasu sagę Guccifera można interpretować jako opowieść o globalizującej się Europie Wschodniej, a jednocześnie, w najkrótszych słowach, o ewolucji internetu w ostatnich kilku latach. Guccifer znalazł się w samym centrum świata spisków, wojen kulturowych, populizmu, polityki tożsamości i walki supermocarstw o dominację. Na (postmodernistyczną) ironię zakrawa, że on sam został w końcu zhakowany fantomową postacią Guccifera 2.0, stworzoną przez rosyjski wywiad wojskowy w celu ukrycia własnej ingerencji w amerykańskie wybory prezydenckie w 2016 r.

Hakowanie, do niedawna wykorzystywane przez indywidualnych antyestablishmentowych buntowników oraz cyberprzestępców do nieautoryzowanego penetrowania systemów komputerowych, zostało przejęte przez podmioty państwowe oraz korporacyjne, w których korzysta się z niego do pozyskiwania informacji służących lepszej kontroli społecznej i osiągnięcia komercyjnego zysku.

Aby zrozumieć jak działa świat, trzeba zajmować się tym, co się dzieje teraz. To stwierdzenie może pasować zarówno do Guccifera, jak i postaci w rodzaju Juliana Assange’a, Chelsea Manning, Jeremy’ego Hammonda, Barretta Browna czy Edwarda Snowdena. Trudno powiedzieć, czy internet był kiedykolwiek siłą rewolucyjną, ale z pewnością reprezentuje rewolucję technologiczną. Jest to narzędzie, które można wykorzystać do wielu rzeczy, zarówno dobrych, jak i złych.

Sieć ogólnoświatowa (The World Wide Web) została wynaleziona w 1989 roku przez brytyjskiego naukowca Tima Bernersa-Lee, który początkowo zamyślił ją i rozwijał, by ułatwić badaczom na uniwersytetach i w instytutach na całym świecie dzielenie się informacjami. Inaczej jednak niż prezesowie takich firm internetowych jak Google, Amazon czy Facebook, mimo olbrzymiego wpływu swego wynalazku na społeczeństwo, Berners-Lee nie został miliarderem, ponieważ oddał swój pomysł światu za darmo, nie patentując go ani nie dochodząc tantiem, tak by wszyscy mogli korzystać z wolnej przestrzeni globalnej komunikacji i nawiązywania kontaktów.

Złota epoka internetu, trwająca przez mniej więcej dwie dekady, powoli odchodzi do przeszłości. To, co niegdyś było apolitycznym narzędziem stymulującym rozwój nauki z korzyścią dla całej ludzkości, zostało dziś zawłaszczone przez rządy jako instrument masowej inwigilacji i politycznych ingerencji. Wraz z nastaniem nowego wspaniałego świata „internetu rzeczy” – w którym nie możemy być pewni, czy nasz telewizor lub lodówka nas nie szpiegują – eskaluje walka o zachowanie prywatności oraz anonimowości, a także utrzymanie demokratycznej dostępności sieci dla wszystkich. Jasnym jest, że w tej kwestii nie możemy mieć złudzeń co do ewentualnej pozytywnej interwencji na poziomie rządowym; zwłaszcza wiedząc, że niektóre państwa, jak na przykład Chiny, nadzorują i ograniczają swym obywatelom dostęp do internetu. Walka o dostęp do wiedzy stworzyła przestrzeń dla ruchu, który obejmuje teraz szeroką grupę aktorów, od bibliotekarzy po radykalnych dziennikarzy śledczych, od haktywistów walczących przeciwko Trans-Pacific Partnership po artystów eksplorujących nowe formy twórczości i szukających alternatywy dla praw autorskich w ich obecnym rozumieniu.

Być może problem polega na tym, że filozoficzne przesłanki stojące za całą dyskusją o bezpieczeństwie w internecie i jego obecnej roli są wątpliwe. Co właściwie jest dzisiaj tajemnicą? Sekretem jest owa, jak sugerował Guccifer, zbiorowa hipnoza serwowana nam przez media głównego nurtu, uniemożliwiające zmianę i powtarzające w nieskończoność słowa Thacherowskiej mantry „there is no alternative”. A sama prawda leży ukryta gdzieś w pudełku. Jeśli masz klucz, jeśli możesz je otworzyć, rozwiążesz tajemnicę i ją ujawnisz. Dzieje historycznych, jak i współczesnych podmiotów polityki: państw narodowych, armii i partii politycznych, faktycznie opierają się na spiskach, kłamstwach, zatuszowaniach, symulacjach. Prawdopodobnie więc jedynym sposobem na odzyskanie pewnego stopnia kontroli jest działalność hakerów i organiczna walka o wolny dostęp do sieci tam, gdzie jeszcze wciąż jest to możliwe. W tej chwili zdają się to być jedyne narzędzia samoobrony „użytkowników” sieci.

Także sprawa Juliena Assange nie daje się zbyt łatwo zestawić z historią Guccifera. Gdy mówi się o cyfrowych dysydentach Zachodu, porównując ich do dysydentów z czasów komunizmu w byłym bloku wschodnim, zapomina się o tym, co dzieje się w krajach Europy Środkowo-Południowej. Prędkość i siła przebicia Guccifera okazały się zbyt nikłe w porównaniu z branymi za dobrą monetę sloganami Kaczyńskiego czy Orbána, nawołujących, by skończyć z politycznym naśladowaniem Zachodu i odżegnać się od „fałszywego boga neoliberalizmu”4. Podobnie jak firmy technologiczne, które nalegają, abyśmy kupili ich najnowszy produkt, podważając nasze zaufanie do poprzedniego, także dziś Zachód wywiera presję, byśmy „kupowali” tylko najnowszy europejski model postnarodowy. Transformacja w wersji „karaoke” i kolejne niepowodzenia doktryny neoliberalnej stworzyły szansę dla hakerów z tej części świata, ale też uchyliły drzwi szerokiej fali niebezpiecznego populizmu, porywającej społeczeństwa zmęczone naśladowaniem i nadganianiem Zachodu. Prezentowane w tym numerze przykłady są ulotne, ale dają dobry wgląd w unikalny i niewykorzystany w pełni czy zarzucony przez neoliberalizm potencjał regionu.

Państwa narodowe przejęły władzę nad internetem dzięki narracji o bezpieczeństwie. Świadczyć może o tym między innymi fakt, jak bardzo łatwo zniszczyć reputację cyfrowych buntowników. Zachodnie media mogą bardzo szybko sprawić, że ktoś zostaje pariasem, tak jak stało się to z Julianem Assangem czy przede wszystkim, przy dzielących ich różnicach, z samym Gucciferem i jego imieniem skradzionym przez kremlowską stronę Guccifer 2.0. W dobie „fake newsów”, gdy opinia publiczna nie dysponuje środkami pozwalającymi ustalić ponad wszelką wątpliwość, czy dane media działają w uczciwych zamiarach, władzom łatwo jest kreować fałszywą internetową rzeczywistość. Ci, którzy przekazują prawdę, to ludzie kłopotliwi, zagrażający wygodnemu stylowi życia i kontynuacji kapitalizmu. Obserwując walkę o ekstradycję Assange’a do USA czy nie słysząc głosów za zwolnieniem Guccifera z amerykańskiego więzienia, gdzie odsiaduje wyrok, powinniśmy wiedzieć, że nie chodzi tu tylko o ochronę ich indywidualnych praw; sprawa dotyczy ochrony samych środków, za pomocą których jesteśmy w stanie wykryć kłamstwa. Chodzi o wolność prasy i naszą zbiorową sprawczość w kontrolowaniu władzy, także tej neoliberalnej, pozostającej pozornie pod społecznym nadzorem. Ludzie, którzy mówią: „w tym kraju dzieją się bardzo niedobre rzeczy” nie są mile widziani przez rządy i korporacje. I rzeczywiście dużo zła dzieje się także w społeczeństwach euroatlantyckich i wszyscy to akceptują; to nowy rodzaj totalitaryzmu, który zaczyna przybierać formę transnarodową.

Powtarzają się pytania w rodzaju: czy WikiLeaks zaszkodziło czy pomogło? Czy Snowden jest bohaterem czy zdrajcą? Czy ciągły cyfrowy nadzór i obsesja bezpieczeństwa chronią nas, czy nam szkodzą? Czy Guccifer jest więźniem politycznym czy przestępcą? Odpowiedzi na nie odnoszą się do różnicy między faktem a prawdą. Wokół wszystkich tych pytań mnoży się wiele faktów, ale prawda jest czymś więcej; jest tym, co powstaje z ich połączenia. Prawda naszych czasów rozgrywa się w umysłach ludzi, jest wojną propagandową między tym, co mówią rządy, a tym, co odkrywają poprzez swą działalność hakerzy i w jaki sposób ich działalność jest neutralizowana. Istnieje tu jeszcze jedna subtelna geograficzna różnica między krajami Zachodu a resztą świata, w naszym przypadku Europą Środkowo-Południową. Wiąże się z wizerunkiem regionu w kwestii nadganiania Zachodu, samoorientalizacji tego pierwszego, różnic ekonomicznych i wiążącej się z nimi skali przestępczości, jej mitologizacji, wyobraźni technologicznej, a także wrażliwości etycznej w odkrywaniu niewygodnej prawdy. Symbolem tego wszystkiego jest historia „prędkości Guccifera”.

Czy zatem na hakerstwo da się spojrzeć z perspektywy geograficznej – wszak mimo rozlicznych prób jego kontrolowania i przejęcia przez państwa, internet jest wciąż transnarodowy – i czy oznacza to nową formę „komfortowego” totalitaryzmu? W jaki sposób przedstawić to, co z definicji powinno pozostać niewidzialne? Gdzie biegnie wytyczana przez hakerów granica między działalnością kryminalną a sztuką? Cywilizacja XXI wieku stoi przed koniecznością znalezienia odpowiedzi na problemy związane z kontrolą internetu. To bardzo trudne, jednak bez wskazania konkretnych kierunków nie sposób zainteresować społeczeństwa i oczekiwać zaangażowania w ruchy społeczne. Aby przekonać ludzi, w Europie Środkowej i poza nią, do walki o lepszy świat, potrzebna jest obietnica rozwiązania. To jedno z palących zadań stojących przed dzisiejszą lewicą, nawet jeśli nasze koncepcje tego, jak powinno wyglądać społeczeństwo przyszłości są wciąż mgliste i daleko im do w pełni rozwiniętej utopii czy wysoce wyartykułowanego „modelu nowego systemu politycznego”. Hakerstwo może podpowiedzieć kierunek, choć samo rozwiązaniem nie jest. Stanowi jedynie półśrodek dla tych, którzy zostali przyparci do muru.

Numerem tym chcemy zatem rozpocząć dyskusję o kolektywnych wyobrażeniach hakerstwa i jego roli w Europie Środkowo-Południowej. Sytuują się one gdzieś pomiędzy dominującą siłą imperializmu „cool technokratów” z Doliny Krzemowej, PR-owych wynalazków Kremla a technologiczną samoorientalizacją regionu. Poprosiliśmy więc autorki i autorów z Europy Środkowej i Bałkanów o odniesienie się do szeroko rozumianego hakerstwa jako jednej z ostatnich form walki o wolny internet. Wykorzystując materiały archiwalne i rozmaite perspektywy, autorzy konfrontują wizję prędkości osiąganej przez najbardziej utalentowanych środkowoeuropejskich hakerów z mitem rzekomego „zacofania” regionu i poczuciem przymusu nieustannego doganiania Zachodu – w chwili największego od lat kryzysu UE i dyskusji o Europie dwóch prędkości.

Szczególne podziękowania dla Andrady Fiscutean, Nicolety Moise, Adriana Bojenoju.

Krzysztof Gutfrański, The Speed of Guccifer, prezentacja materiałów z badań, Club ElectroPutere, Krajowa, 2018. Zdjęcie: ElectroPutere.

Pozostało 80% tekstu