LONDYN: Wszystko się zmienia. Nawet dla hakerów

Historia Guccifera, obywatela rumuńskiego odsiadującego obecnie wyrok w amerykańskim więzieniu, to historia ostatniego znaczącego wolnego „haktywisty” na całym świecie.


Jednak w Europie Wschodniej hakowanie kwitnie dalej, tyle że pod innymi postaciami. Tutejsi hakerzy odnoszą sukcesy dzięki wyjątkowemu połączeniu wykształcenia informatycznego, coraz ściślejszej współpracy gospodarczej głównych państw regionu z Zachodem w ramach Unii Europejskiej oraz głęboko zakorzenionemu lekceważeniu prawa i rozpowszechnionej korupcji. Dzisiaj wschodnioeuropejscy hakerzy, od rosyjskich szpiegów po gangi wyłudzaczy, porzucili romantyzm Guccifera i postawili na nudny profesjonalizm w całej jego monotonii.

Guccifer to pseudonim rumuńskiego hakera Marcela Lazăra Lehela, który wprawił świat w osłupienie zuchwałą publikacją e-maili wykradzionych George’owi Bushowi, Colinowi Powellowi, Sidneyowi Blumenthalowi i innym czołowym amerykańskim politykom, a także długiej liście rumuńskich celebrytów i urzędników wysokiego szczebla, w tym George’owi Maiorowi, ówcześnie szefowi rumuńskiego wywiadu, a następnie ambasadorowi Rumunii w USA, piastującemu to stanowisko do dzisiaj. W 2015 r. opisałem sylwetkę Guccifera dla redagowanego w San Francisco serwisu Pando.com, a później blogowałem na temat mojej znajomości z nim i jego żoną w mieście Arad, na suchych równinach zachodniej Rumunii.

Aresztowano go w Rumunii w 2014 r. i poddano ekstradycji do Stanów Zjednoczonych w 2018 r., gdzie obecnie mieszka na koszt tamtejszego rządu w stanie Wirginia, w federalnym więzieniu o maksymalnym rygorze. Według doniesień medialnych mają go wypuścić w 2022 r., ale kiedy dokładnie, nie wiedzą ani on ani jego żona.

Hakowanie komputerów dla zysku to w Rumunii ścieżka do bogactwa, szybkich samochodów i sławy w półświatku, jak pokazała to niedawno sieć HBO w dokumencie Hackerville i jak wynika z dziennikarskich i policyjnych śledztw. Zespoły folkowe piszą o tobie piosenki. Rumunia pozostaje wschodnioeuropejską stolicą hakerstwa – to druga strona medalu, jakim jest świetnie rozwijająca się branża IT; właśnie tam firmy takie jak Microsoft czy EA Games otwierają duże biura, a lokalne przedsięwzięcia, na przykład UiPath, osiągają status „jednorożców”. Czasem świat przestępczości sięga nawet rumuńskiego zakątka Doliny Krzemowej, jak miało to miejsce niedawno, gdy szef rumuńskiego oddziału Oracle został oskarżony o korupcję.

Guccifer jednak był jedyny w swoim rodzaju, bo nie interesowały go pieniądze. Chciał czegoś innego, bardziej skomplikowanego: globalnej publiczności dla swej unifikującej, niepokojąco rasistowskiej i antysemickiej teorii spiskowej o świecie potajemnie kontrolowanym przez Iluminatów.

Historia Guccifera i wschodnioeuropejskiego hakerstwa splata się w osobliwy sposób z wiodącym dzisiaj wątkiem geopolitycznym, a mianowicie nieoczekiwanym zwycięstwem Donalda Trumpa w wyborach prezydenckich w USA. To bowiem Guccifer pierwszy ujawnił, że Hilary Clinton wykorzystuje osobiste konto poczty elektronicznej do prowadzenia urzędowej korespondencji, co sztab kampanii Trumpa natychmiast podchwycił i rozdmuchał w bezprecedensowy sposób, inspirując powstanie na poły ironicznego idiomu „ale jej maile”, używanego za każdym razem, gdy Trump wywoła skandal jakąś swoją wypowiedzią na temat biznesu, kobiet albo mniejszości etnicznych.

Z perspektywy czasu historia Guccifera jawi się jako opowieść o globalizującej się Europie Wschodniej, a także stanowi kwintesencję tego, jak sam internet zmienił się w ostatnich pięciu latach.

Świadom jestem, że może to brzmieć pretensjonalnie, ale te same zmiany wstrząsnęły światem Guccifera co naszym, stwarzając pół dekady później sytuację całkowicie nową i pod wieloma względami nieporównywalną. Zmiany te dotyczyły głównie internetu, który sam w sobie jest pierwszorzędnym elementem naszej sfery publicznej. W miejsce anarchii i radykalnej równości (których ilustracją było włamanie się do skrzynki pocztowej byłego prezydenta USA przez przypilonego potrzebą taksówkarza) mamy dzisiaj korporacyjne dominium. W miejsce idealizmu – dewocyjne utowarowienie. W miejsce swobodnej wymiany i oddolnego korsarstwa – państwową interwencję i zawłaszczenie.

NG Network, lokalny dostawca internetu, Bukareszt. Zdjęcie: Mihai Năstase.

W rozmowach z przyjaciółmi nazywam to po prostu banalizacją. Wszystko ma metkę z ceną i nic nie płynie prosto z serca. W Rumunii [i w Polsce – przyp. red.] działały niegdyś „sieci osiedlowe” – chałupnicza branża małych dostawców internetu po kilkudziesięciu abonentów każdy, liczonych na setki i tworzących pierwszą w kraju ofertę szerokopasmowego internetu po erze modemów. Dzisiaj rynek ten kontrolują trzy duże firmy. Na tym analogie się nie kończą. W miejsce Guccifera hakującego rumuńskich szpiegów i polityków z ich wypaczonego poczucia społecznej sprawiedliwości, mamy dzisiaj prywatną firmę szpiegowską Black Cube, hakującą rumuńskich prokuratorów, którzy mają czelność podejmować dochodzenia przeciwko politykom. Guccifer z niejaką dumą i mimowolnym humorem twierdził, że jego pseudonim ma oznaczać połączenie „stylu Gucciego i światła Lucyfera”. Dzisiaj Kreml ma Guccifera 2.0.

Atmosfera zaczęła zmieniać się według mnie wraz z przyspieszeniem amerykańskiej kampanii prezydenckiej w 2016 r. Jednak prawdziwym punktem zwrotnym, który da się wskazać i powiedzieć: tu skończyła się jedna epoka i zaczęła następna, było zhakowanie konwencji Partii Demokratycznej w czerwcu 2016.

Przypominam sobie małomiasteczkowego prawnika, dzwoniącego do mnie któregoś dnia na komórkę z miejscowości niedaleko Filadelfii, zadającego dociekliwe pytania o to, czy Guccifer kiedykolwiek przyznał się do włamania do skrzynki pocztowej samej Hilary (czego, jak sam zeznał, nigdy nie zrobił). Im dłużej mu mówiłem, że to niemożliwe, bo by się tym chwalił, tym bardziej rozczarowany był prawnik. Chciał bowiem wyrwać się ze swego małego miasteczka i Gucci, biedny wiejski taksiarz i sprzedawca farb, miał być jego przepustką do Waszyngtonu. Rodził się nowy bzik i jak wszyscy łowcy sensacji mój amerykański prawnik to wyczuł. Bzik ten dotknął prawicę, która wysnuła teorię spiskową przeciwko Hilary Clinton, a następnie lewicę, która zrodziła „Russiagate” – teorię, że Trump był opłacanym „aktywem” putinowskiego wywiadu i w efekcie jego prezydentura to koniec amerykańskiej niezależności. „Russiagate” jeszcze się tli, nawet jeżeli swego rodzaju cios zadał jej raport Muellera, stwierdzający, że chociaż istnieją powody, by Trumpa oskarżyć o matactwo i na tej podstawie wszcząć procedurę impeachmentu, to nie da się udowodnić czynnej zmowy Trumpem z Kremlem. Fakty sugerują, że doszło tu po prostu do zbieżności interesów: gdy Putin, od dawna gardzący Hillary, napuścił na nią wszystkich swych mistrzów od ciemnych sztuczek, Trump skorzystał z okazji.

Autorzy tego samego raportu stwierdzali po zbadaniu obszernego materiału dowodowego, że podejmując próbę wpłynięcia na wynik amerykańskich wyborów prezydenckich Kreml stał się w największą hakerską spółdzielnią (w szerokim znaczeniu tego słowa) w Europie, jeżeli nie na świecie.

Według raportu opublikowanego w sierpniu przez Recorded Future, amerykańską firmę z branży cyberbezpieczeństwa, której dział badawczy nosi nazwę Insikt Group, haktywizm osłabł w ostatnich latach, osiągnąwszy szczytowe nasilenie około 2016 roku. „Cyberprzestępcy tacy jak Guccifer 2.0, 1937CN, Guardians of Peace czy Shadow Brokers przeprowadzali operacje podając się za haktywistów, w rzeczywistości jednak ujawniono lub podejrzewa się, że działali na zlecenie państw” – głosił raport. „Insikt Group ocenia, że agendy rządowe rozmaitych państw w coraz większym zakresie wykorzystują haktywizm dla strategicznych operacji, koordynując swe działania z prawdziwymi haktywistami, z którymi im po drodze politycznie, i prowadząc operacje dezinformacyjne typu «false flag», kamuflowane jako niezależne działania haktywistyczne”.

Co więcej, zorganizowane grupy przestępcze wykorzystują hakowanie w sposób coraz bardziej profesjonalny, a poszlaki wskazują na „nieświęte przymierze” hakerów i służb wywiadowczych państw takich jak Rosja czy Chiny.

Według FireEye, innej amerykańskiej firmy konsultingowej, władze chińskie nie przeszkadzają cybergangom w hakowaniu dla zysku, pod warunkiem że te raz na jakiś czas oddadzą przysługę Partii Komunistycznej. W raporcie z sierpnia FireEye pisze, że chińska grupa przestępcza APT141, której nazwa jest akronimem „Advanced Persistent Threat” [Zaawansowane Uporczywe Zagrożenie], to „sponsorowana przez państwo grupa, która oprócz szpiegowania prowadzi działania przestępcze dla zdobycia pieniędzy”.

APT141 śledziła rozmaite osoby, popełniała przestępstwa finansowe takie jak manipulowanie wirtualnymi rynkami, próbowała ataków typu ransomware i kradła kody źródłowe. Dla ojczyzny zaś zajmowała się staromodnym szpiegostwem gospodarczym przez komputer, włamując się do systemów informatycznych firm z branż takich jak opieka zdrowotna, zaawansowane technologie czy telekomunikacja, i wykradając ich tajemnice handlowe.

Jak ujawniono, Rosja i inne państwa wykorzystują cyberprzestępców, zwanych również „hakerami w czarnych kapeluszach”, do realizacji celów polityki państwowej. Nie trzeba dodawać, że Guccifer by tego nie pochwalał. Kreml jednak nigdy nie pytał go o zdanie, a raczej, jak na ironię, w typowo putinowsko-postmodernistycznym stylu Federalna Służba Bezpieczeństwa podkradła – inni powiedzieliby „zhakowała” – mu pseudonim, by przeprowadzić operację wpłynięcia na amerykańskie wybory prezydenckie.

Narodził się Guccifer 2.0. Gdy zaczęły o tym donosić rumuńskie media, mój ojciec oskarżył mnie o to, że byłem pożytecznym dla Rosjan idiotą, przedstawiając oryginalnego Guccifera jako włamywacza-dżentelmena, obdarzonego pewnym talentem twórczym i nadpobudliwą wyobraźnią, który jednak – stwierdziłem stanowczo – nigdy nie splamił się hakowaniem dla władz.

Aresztowanie Guccifera, wiadomości w rumuńskiej stacji telewizyjnej, Focus PrimaTV.

Nie poskutkowało. – Guccifer znowu działa, tym razem dla Rosjan – rzekł mój ojciec wskazując na ekran telewizora, gdzie stało napisane jak byk: „Guccifer 2.0”. Zaprotestowałem. Ojciec jednak jest z zawodu diagnostą na stacji kontroli pojazdów i ma zwyczaj wyjaśniać świat za pomocą metafor motoryzacyjnych.

- Volkswagen Golf czwórka to wciąż Golf, co nie? – powiedział.

- Tak, ale…

Triumfując odwrócił się do mnie plecami i poszedł do łazienki zapalić osiemnastego tego dnia papierosa. Putin, postać dla współczesnej polityki definiująca, znowu wygrał.

Dzisiaj serwis śledczy Bellingcat próbuje raz jeszcze używać imienia Guccifera nadaremno, opisując mianem „Guccifer Rising” [Powstanie Guccifera] atak na siebie i jednostki powiązane, zlecony przez Kreml, a przeprowadzony za pośrednictwem rzekomo superbezpiecznego szwajcarskiego serwisu pocztowego ProtonMail.

Już samo to dowodzi, że Guccifer zdobył upragnioną sławę. Słyszały o nim zastępy komputerowych geeków na całym świecie, zapisał się na trwałe w ich świadomości. On oczywiście powiedziałby, że ataki takie niegodne są jego geniuszu – po co „phishować” czyjeś konto poczty elektronicznej, gdy można po prostu odgadnąć hasło?

Inne pytanie nie od rzeczy: po co komu hasło, gdy można zhakować jego posiadacza? Guccifer trafił za kratki pięć lat temu; od tego czasu znaczenie wyrazu „hakować” uległo zmianie, nabierając konotacji związanych z manipulacją, przekazami podprogowymi i paranaukowym programowaniem, podczas gdy wcześniejsza definicja była węższa i prostsza. Zwróćmy uwagę na tytuł niedawnego filmu na Netflixie, Hakowanie świata [The Great Hack], który opowiada o rzekomym masowym manipulowaniu użytkownikami internetu na rzecz Trumpa i Brexitu przez firmę Cambridge Analytica. W czasach Guccifera mało kto użyłby tego słowa w tym znaczeniu.

Klatka ze zwiastunu filmu Hakowanie świata [The Great Hack], reżyseria: Karim Amer, Jehane Noujaim; dystrybucja: Netflix, 2019.

Konotacje zmieniają się praktycznie na naszych oczach; hakowanie nie oznacza już włamywania się do systemów informatycznych, a jedynie manipulowanie kimś – z użyciem technologii komputerowych lub bez. Ukuto nawet określenie „brain hacks”, odnoszące się do rozmaitych sztuczek „życiowych”, sposobów i sposobików pomagających na przykład rzucić palenie czy skupić się na pracy. W tytule filmu Hakowanie świata, który sam w sobie stanowi przykład teorii spiskowej, użyto słowa „hakować” właśnie w tym nowym znaczeniu. Cambridge Analytica nie włamała się do niczyjego komputera – zdobywała jedynie pod fałszywymi pozorami prywatne dane użytkowników, a następnie wykorzystywała je do celów komercyjnych. Bardzo podobnych technik użyto w kampanii wyborczej Baracka Obamy w 2008 r., ale wtedy nikt nie oskarżał go o hakowanie demokracji, być może dlatego, że wyprzedzał swój czas pod więcej niż jednym względem.

Tu Guccifer znowu był jedyny w swoim rodzaju, łącząc w sobie obie definicje. Nie wykorzystując narzędzi programistycznych, a jedynie ludową psychologię i własny pomyślunek, włamywał się do systemów komputerowych, nie poprzez ich zainfekowanie, lecz po prostu zgadując hasło. Dorobił sobie klucz do waszych frontowych drzwi, jednak po tym, jak przeszukał wasz kosz na bieliznę, drzwi pozostawił nienaruszone. Guccifer jedną nogą tkwił w starym świecie hakerstwa, a drugą w nowym, i jak większość pionierów na dowolnym polu cieszył się przelotną sławą, ale się nie dorobił. Dziś, ubrany w pomarańczowy kombinezon, odsiaduje wyrok w amerykańskim więzieniu o maksymalnym rygorze gdzieś w stanie Wirginia, zarabiając pewnie na dodatkowe śniadaniowe bułki opowieściami o Iluminatach.

Jak ustalił serwis Gray Zone, niektórzy z ludzi zatrudnionych przy kampanii Obamy pracowali dalej jako hakerzy mediów społecznościowych do wynajęcia, uczestnicząc w Russiagate po obu stronach barykady.

Guccifer, przy całym swym zacietrzewieniu, nieczułości i samooszukiwaniu, wplątał się w coś, czego potęgę wyczuwał, ale nie do końca potrafił pojąć. W całkiem nieplanowany sposób znalazł się w samym środku nowego wspaniałego świata teorii spiskowej, wojny kulturowej, polityki tożsamości i konfliktu między mocarstwami. Był idealistą. Ekshibicjonistą na pogrzebie. Kiedy go poznałem, uważał siebie za bohatera, i pewnie dalej tak jest. Na jego nieszczęście w naszej ponowoczesnej wielowymiarowej rzeczywistości nie ma już miejsca dla idealistów. A w każdym razie nie tak bezkompromisowych jak Guccifer i z pewnością nie w internecie, gdzie wszystko jest rejestrowane i wraca do ciebie w postaci reklam dwadzieścia cztery godziny na dobę.

Bowiem jakkolwiek bezlitosna stała się rzeczywistość naszego zglobalizowanego panoptykonu, jeszcze gorzej jest prowadzić życie zastępcze w sieci, tak jak niegdyś czynił to Guccifer. Korporacje internetowe pochłaniają wszystko, a następnie zarabiają na naszych uczuciach, aż nie zostaje nic poza nienawiścią. Anonimowość, bunt, psota, farsa, ciekawość, hultajska swawola to rzeczy, których pełen był stary internet, które miał Guccifer, i które odeszły do lamusa praktycznie w tym samym czasie, gdy go zamknięto. Te rzeczy zaryglowano razem z nim w więzieniu, dotrzymują mu towarzystwa – a my powinniśmy przyznać, że jesteśmy głupcami, jeżeli choć czasem za nimi nie tęsknimy.

Dzisiaj przypadkowa użyteczność Guccifera dla machiny politycznej amerykańskiej alt-prawicy już się wyczerpała, i została zapomniana przez rzesze internetowych fanów, którzy niegdyś uważali go za bohatera walczącego o sprawę. Guccifer w więzieniu nie pracuje i nie ma pozwolenia na używanie komputera. Jego żona, Gabriela, która wciąż w niego wierzy, pracuje w Rumunii by utrzymać ich córkę, a także jego. Wciąż mieszka w tym samym domu na przedmieściach Aradu i przesyła pieniądze na jego więzienny rachunek, tyle, ile zdoła, jak powiedziała mi przez telefon. „Nie rozmawiamy już o polityce” – dodała. „Fani nie pomagają, nie możemy na nich liczyć”.

Odmówiła dalszych rozmów ze mną i dała mi do zrozumienia, że chciałaby, by ta cała niefortunna historia dobiegła wreszcie końca. „Nic ci więcej nie powiem”.

Jakże pędzi czas. Jakże kurczy się życie, i jak słowa tracą znaczenie. Rozpoznawanie twarzy, powszechna inwigilacja, podsłuchiwanie sieci wi-fi, odzyskiwanie plików cookie. Przy technologii, jaka jest dzisiaj komercyjnie dostępna – nie mówiąc już o tych rozwijanych na zlecenie rządów – Guccifer nie miałby szans i świat nigdy nie poznałby głębin artystycznego beztalencia George’a W. Busha.

Jak większość tych, którzy uważają się za bohaterów, zwłaszcza, gdy są winni poważnych przestępstw, Guccifer był wykorzystywany przez potężniejszych od siebie. Był naiwny, lecz czysty. Niewinny, jak niegrzeczne dziecko. Przyznaję, że surowo oceniałem go za poświęcenie rodzinnego szczęścia na ołtarzu donkiszotowskiej próżności. Przykro było patrzeć na warunki, w których mieszkały jego żona i córka, podczas gdy on opowiadał bajki o prawdziwej przyczynie śmierci księżnej Diany. Miał wybór na długo zanim to wszystko się wydarzyło, mógł pozostać anonimowy i przystąpić do policji, albo przynajmniej zostać finansowym kontrolerem w lokalnym urzędzie, ewentualnie próbować hakowania korespondencji sławnych osób dla rozgłosu.

Wiemy, co ostatecznie wybrał, i uważam, że nie był to trafny wybór. Ale jeżeli na chwilę wejdziemy w skórę tego wariata i uświadomimy sobie, jak bardzo Marcel Lazăr-Lehel wpłynął na bieg współczesnej historii, to być może dojdziemy do wniosku, że tak naprawdę nie był to żaden wybór.


Tłumaczenie z języka angielskiego: Marcin Wawrzyńczak

BIO

Matei Rosca, niegdyś ubogi rumuński chłopiec ze wsi, a od 2012 roku mieszkający w Londynie reporter działu finansowego w POLITICO Europe. Obecnie pracuje nad kolejną powieścią, będącą politycznym sci-fi, oraz pierwszą powieścią non-fiction o ostatnich dniach reżimu komunistycznego w Rumunii. Jego pierwsza książka była komiksowym ujęciem „europejskiego modelu życia” i nadal nie została wydana.

Od 2013 roku jest dziennikarzem śledczym i pracuje jako niezależny reporter dla Private Eye Magazine (UK), The Guardian (UK), Gazeta de Romania (Londyn), Huck Magazine (UK), ITN Productions (UK), Pando Daily (USA), Vice (UK) i innych. Prowadzi także niejawne badania i sporządza raporty.

Matei swoją pierwszą pracę dostał w wieku 14 lat w tartaku swojego wuja w Rumunii. Od tamtej pory pracował także jako copywriter w indyjskiej agencji w Londynie czy roznosiciel ulotek. Przez chwilę był barmanem w George Tavern na londyńskiej Commercial Road, gdzie dawniej pili Chaucer, Charles Dickens i Pete Doherty, sprzątał akademiki w Southampton, był złotą rączką u organizatora muzułmańskich wesel, dostawcą rowerowym, pakował owoce, zmywał stoły w duńskim klubie nocnym, był operatorem wózka widłowego, zamiatał podłogi w drukarni, ręcznie ładował i rozładowywał ciężarówki, podawał jedzenie i sprzątał pokoje hotelowe. Był członkiem duńskiej ekipy scenicznej w trakcie turnee Beyoncé i The Eagles. Będąc w Danii studiował także przez 2 lata inżynierię.

Żonaty z Anastazją. Posiada kota i psa.

Pozostało 80% tekstu