Trzydzieści lat po powstaniu publicznego internetu początkowa fascynacja postacią eksperta technologicznego, uosabiającego internetowy idealizm, oraz wolnością eksplorowania i tworzenia już dawno wygasła. Dzisiaj najpotężniejszy rząd na świecie spogląda na kreatywnych ludzi o technicznych umiejętnościach wrzeszcząc i przyklejając im łatkę „cyberterrorystów”, podczas gdy liberałowie winią ich za porażkę demokracji.

Nie chodzi jedynie o kryminalizację tych, którzy ośmielają się podważać struktury technologicznej władzy, lecz także o ich demonizację i społeczny ostracyzm. To z pewnością wywołuje określony efekt. Autocenzura (tak trudna do zmierzenia) zwycięża. Nieprzejrzystość algorytmu i monetyzacja naszych łez oraz uśmiechów stała się dzisiaj normą. Sprzeciw jest filtrowany albo grzęźnie w głupawych memach.

Ci nieliczni, którzy czerpią zyski z globalnej struktury inwigilacji i nadzoru, stoją dzisiaj na czele globalnego kapitału, a ci, którzy mogliby podważyć ich status quo, są zamykani w izolatkach, kneblowani, demonizowani.

Umacniając swą dominację poprzez fuzje, technologiczni giganci dokonują inwestycji w sektorze naftowym i zbrojeniowym. Na społeczne innowacje, nie mówiąc już o dystopijnych eksperymentach z wykluczonymi, brakuje miejsca.

Z każdym uderzeniem w klawiaturę stajemy się bardziej przejrzyści i przewidywalni. Nie tworzymy już jednak wspólnej wartości, tylko prywatną wartość dla monopolistów.

Ta refleksja każe nam cofnąć się o dekadę, do chwili, gdy przegrana została pewna kluczowa bitwa. Świadomość tej klęski powinna skłonić nas, byśmy jako połowa ludzkości mająca przywilej dostępu do internetu stanęli do kolejnej bitwy zjednoczeni i pełni odwagi.

Wolni kulturowi utopiści a hakerzy

Globalne konsekwencje cyfrowych kolektywnych działań rozwijały się zgodnie z zasadą „miłe złego początki” – demokratyzacja wiedzy była dla większości z nas pilnym priorytetem, by świat był lepszy. Wikipedia, licencje Creative Commons i Free Culture były zasadniczo projektami opartymi na współdziałaniu. Stały za nimi interdyscyplinarne środowiska zafascynowane mnożnikowymi efektami technologii cyfrowych, lecz nieco sfrustrowane ramami prawnymi, w których przyszło im działać. Upowszechnianie tych technologii oznaczało przybliżanie ich masom kosztem karteli zarządzających treścią z ich lukratywnymi modelami biznesowymi. Dostęp do internetu dla wszystkich. Jeden laptop na dziecko. Naiwna, mesjanistyczna wizja zebrania całej wiedzy świata i udostępnienia jej „za darmo”. To rozwiązania wyrównujące szanse, które wszystko zmienią, marzyliśmy. Emancypacyjne narzędzia, które zrewolucjonizują dostęp do informacji i edukacji, czyniąc nas mądrzejszymi i lepszymi.

Uwolnimy potencjał ludzkiej kreatywności, by zbudować inny świat, bardziej równościowy, zróżnicowany, inkluzywny. Dla każdego – jak Tim Berners-Lee planował swoją Sieć. Świat twórczy. Zaczęliśmy łagodnie i powierzchownie. Byliśmy naiwni i pełni dobrych chęci, działając kolektywnie i powoli, zbyt powoli, by wywrzeć wpływ. Zbyt przewidywalni. Przecieraliśmy szlak w duchu otwartości i dzielenia się ze wszystkimi, co później Dolina Krzemowa zawłaszczyła i zamieniła w filozofię „dane, zyski i akcje” z korzyścią tylko dla siebie. A my byliśmy bezbronni, a jednocześnie bardziej szkodliwi, niż moglibyśmy sobie wyobrazić. Uprawialiśmy ziemię, która miała stać się grobem naszych własnych marzeń o demokratycznej cyfryzacji.

Byliśmy użytecznymi idiotami tuczącymi Cyfrowego Despotę. Nasza otwartość przecierała szlak tym, którzy mieli wykorzystać nasze ideały, by stworzyć prywatne monopole.

Ale byli też hakerzy – i oni byli inni. Zjawili się na długo przed nami i to oni byli prawdziwymi badaczami cyberprzestrzeni. My byliśmy tylko kaznodziejami, głoszącymi religię „otwartości” i „wspólnoty”. Oni rozumieli, że w technologii chodzi o politykę. Rozumieli istotę władzy lepiej niż my, badając leżące u jej podstaw struktury. Docierali do samego sedna, do serca systemu, do kodu. Potrafili przebić zbroję potężnych: niejawność.

Miała nastąpić nagła redystrybucja władzy, bowiem elity posiadały teraz infrastrukturę komunikacyjną, ale jej nie kontrolowały. Dwa niemożliwe do pogodzenia pragnienia kazały im odrzucić model całkowitej kontroli. Ci, którzy decydowali o kształcie cyfrowej architektury chcieli prywatności, ale chcieli też zapewnić sobie możliwość szpiegowania przeciwników. Tak zaczęło się gromadzenie danych na masową skalę. Rósł dostęp wybranych nie tylko do dokumentów, ale także do tajnej sieci dyplomatycznych i militarnych układów.

A w ich domu byli nieproszeni goście; hakerom nie było trudno przeniknąć w głąb tych systemów. Znaleźli się w samym sercu rodzącej się cyfrowej władzy, gdyż posiadali odpowiednie umiejętności i rozumieli jej architekturę, która wręcz prosiła się o to, by ją infiltrować. Hakerzy zmieniali, ujawniali i modyfikowali systemy informatyczne wykorzystując istniejące w nich luki. Ich motywacje bywały różne. Zwykle chodziło o kwestie ambicjonalne lub chęć zysku. Ale niektórzy byli inni. Ci prawdziwi pionierzy i wizjonerzy majstrowali przy cyfrowej machinie, by oddać władzę ludziom.

Owi wybitni, odważni hakerzy i cyfrowi sygnaliści pragnęli ujawnić stare i nowe elity i podważyć ich władzę. Pod koniec pierwszej dekady XXI wieku buńczucznie otwarli wszystkie bramy. To, co początkowo było ciurkającym strumyczkiem kompromitujących informacji wkrótce zamieniło się w potop; uprzywilejowani zostali umoczeni, a prasa znalazła się pod presją. Plany elit były krzyżowane, a ich haniebne czyny były ujawniane. Sprawcami demaskacji powodowały rozmaite motywacje.

Wraz z powstaniem witryny WikiLeaks globalne cyfrowe nieposłuszeństwo zademonstrowało światu swą potęgę i zaczęła się nowa era odpowiedzialności.

Potem wybuchła arabska wiosna. Następnie wyłoniły się ruchy Occupy Wall Street oraz Occupy London i na ulice wyszli madryccy Indignados; efektami tych protestów były zjawiska, które miały szansę zmienić historię, ale nie całkiem im się to udało. Chodziło już nie tylko o ujawnienie wewnątrzsystemowej władzy, ale o to, jak nakładanie się na siebie czynników społecznych i politycznych mogło prowadzić do zorganizowanych protestów w obronie powszechnych praw.

Ta kombinacja cyfrowego insidera i społecznej sieci zmieniła układ sił. Po raz pierwszy od dawna to nie myśmy się bali; to nie my staliśmy w obliczu niepewności. To oni musieli stawić czoła konsekwencjom swych działań, rozkazów, układów i gierek.

Lecz Dolina Krzemowa wykorzystała tę okazję – przy naszej zgodzie i aktywnej współpracy – by przyspieszyć swój wzrost i skupić jeszcze większą cyfrową władzę w swych rękach. I oto zdani jesteśmy dzisiaj na łaskę i niełaskę szalonych przywódców i informatycznych gigantów. Utopiści zostali przez nich połknięci albo zmarginalizowani. Hakerom, zwłaszcza tym politycznym, było jeszcze trudniej. Jedni, jak Aaron Swartz, zapłacili życiem, innych utemperowano ciąganiem po sądach albo zwerbowały ich agencje wywiadowcze.

Większość pozostałych poddała się kapitałowi, wzmacniając system konsumpcji, pozyskiwania danych, inwigilacji i kontroli.

Opierała się wciąż jedynie garstka, ale ostatnie wydarzenia w sprawie WikiLeaks sprawiają, że ich przyszłość jest niepewna i najeżona niebezpieczeństwami, potencjalnie beznadziejna. A my wciąż nie pojmujemy ich roli, tego, że są „kodem ratunkowym” zdolnym zapobiec przyszłości, w której nie będzie miejsca na sprzeciw. Przyszłości zautomatyzowanej dominacji.

Zaczyna się najważniejsza bitwa. Cel: odzyskać teren

Ta reakcja, której nie zdołaliśmy powstrzymać, pozostaje naszym największym wyzwaniem na przyszłość. Nasz głos nie brzmiał dość donośnie. Nie okazaliśmy dość odwagi, by obronić Juliana Assange’a i WikiLeaks przez bezprecedensowym publiczno-prywatnym partnerstwem, mającym na celu nałożenie mu knebla. To bardzo świeża historia. Wielopoziomowy atak podjęty przeciwko WikiLeaks w grudniu 2010 roku jawi się z dzisiejszej perspektywy jako zapowiedź tego, co miało nastąpić później.

Julian Assange zrozumiał wcześniej niż ktokolwiek inny, że cenzurze na poziomie technologicznym patronuje Zachód. Zaprojektował system mający na celu przeciwstawienie się jej, system niedoskonały. Najoczywistszym powodem porażki był deficyt solidarności po stronie mediów i deficyt odwagi po stronie organizacji praw człowieka. Dzisiaj, dekadę później, zamiast próbować naprawiać tamte błędy, musimy zacząć tworzyć rozwiązania alternatywne.

Witryna WikiLeaks wciąż publikuje materiały, pozostając pierwszorzędnym przykładem praktyki oporu, a jednocześnie jednym z najbardziej znaczących wystąpień w obronie wolności słowa, jakiego doświadczyło nasze pokolenie. Lecz jeżeli niezależne dziennikarstwo ma być skuteczne, musi nie tylko pokonać kilka poziomów cenzury, lecz także zhakować sam algorytm. Tej zaś bitwy nie da się oddzielić od zagrożeń, przed jakimi stoją WikiLeaks i sam Julian Assange.

Groźby wypowiedziane ostatnio przez Kongres Stanów Zjednoczonych nie są wymierzone jedynie w Juliana; chodzi o przyszłe bitwy, które nas czekają. Ich ostrze skierowane jest przeciwko tym wszystkim z nas, którzy wierzą w opór bez przemocy i odrzucają niejawność jako normę. „Kongres uważa, że witryna WikiLeaks i jej kierownictwo przypominają niepaństwową wrogą agencję wywiadowczą często wspieraną przez obce państwa i tak właśnie powinny być traktowane przez Stany Zjednoczone”. Czy to jest do przyjęcia?

Julian Assange, symbol ruchu dążącego do bardziej demokratycznej przyszłości, stoi dzisiaj w obliczu niemal pewnej ekstradycji do USA, gdzie czeka go nie uczciwy proces, lecz polityczny sąd kapturowy. Po to, by na zawsze sparaliżować za pomocą wymiaru sprawiedliwości nasze prawo do tego, by wiedzieć – w czasach, gdy kluczowe decyzje zależą od systemów, do których bardzo niewielu ma dostęp. Skazanie Juliana będzie oznaczało, że zautomatyzowana przyszłość pozostanie wyjęta spod odpowiedzialności.

Czy ujdzie im to na sucho? Zrzucili odium winy na tych, którzy sprzeciwiają się przypadkowi jawnego kneblowania dziennikarza poprzez nękanie prawne. „Rosja!” – krzyczą. „Demokracja” – mówią.

Dlaczego tak łatwo udało się im zdemonizować WikiLeaks w ciągu ostatnich trzech lat w porównaniu z początkiem dekady, skoro model działania witryny pozostał ten sam? Co się zmieniło? Coś zewnętrznego. W coraz mniejszym stopniu panujemy nad treściami, które są nam podawane, którymi jesteśmy karmieni.

Treści podlegają niewidzialnej selekcji i codziennie ktoś decyduje, jakie informacje dotrą do nas, wpływając na nasze poglądy i decyzje. Algorytmy mediów społecznościowych i rosnące zaangażowanie obywateli określają dynamikę dystrybucji wiadomości i priorytety treści. A wszyscy wiemy aż za dobrze, kto kontroluje priorytety. To jest nowa forma kontroli, inna od cenzury i dalece groźniejsza.

Dlaczego akceptujemy takie ograniczenia? Kiedy przyznaliśmy okopanym na swych pozycjach elitom prawo ukrywania przed nami powodów i skutków ich działań? I czy w ogóle mieliśmy tu jakiś wybór?

Musimy pilnie odwrócić ten trend i stworzyć nowy kolektywny cyfrowy język oporu. Gdy korporacje kolonizują nasze decyzje i wpływają na nie w coraz większym stopniu, musimy zacząć reorganizować lokalne życie w sieci. Stoimy u progu wieku ciemnego, lecz wciąż istnieje przestrzeń działania. Nie możemy dłużej czekać, przewijając na ekranie kolorowe obrazki, podczas gdy planeta płonie.

Dziś głos cyfrowego sprzeciwu zamknięty został w izolatce. Takie jest prawdziwe znaczenie aresztowania i brutalnego traktowania Juliana Assange’a, hakerów i sygnalistów, którzy mają czelność działać w interesie publicznym i przekładać na czyny motto „władza w ręce ludu”.

W lutym 2020 roku brytyjski sąd zdecyduje, czy haker, dziennikarz i aktywista obnażający korupcję elit zostanie wydany Stanom Zjednoczonym, gdzie czeka go więzienie. Taki wyrok miałby paraliżujący wpływ na wszystkich wierzących w ideę przejrzystości władzy. Stanowiłby sygnał, że ujawnianie prawdy jest naganne. Raz na zawsze odciąłby możliwość otwierania czarnych skrzynek władzy w momencie kryzysu, gdy potrzebujemy tego najbardziej.

Nadszedł czas. Wybierzcie odwagę zamiast wygodnictwa. Zanim ekran całkiem pożre waszą wolność.


Tłumaczenie z języka angielskiego: Marcin Wawrzyńczak

BIO

Renata Avila (Gwatemala) jest prawniczką zajmującą się prawami człowieka w ujęciu międzynarodowym i specjalizującą się w nowych wyzwaniach technologicznych, które umożliwiają ochronę i popieranie naszych praw oraz lepsze zrozumienie polityki danych i jejd konsekwencji dla handlu, demokracji i społeczeństwa. Aktualnie pisze książkę na temat cyfrowego kolonializmu, kształtowania polityki międzynarodowej i technologii prototypowania na rzecz demokratycznej przyszłości dla ruchu DiEM 25, gdzie została wybrana do kolektywu koordynującego. Od ponad dziesięciu lat jest członkiem zespołu prawnego działającego na rzecz WikiLeaks i Juliana Assange’a. Zasiada także w zarządzie organizacji Creative Commons, Common Action Forum oraz jest globalną powierniczką think tanku Digital Future Society. Pełni także funkcję członkini komitetu doradczego organizacji Article 19 dla Meksyku i Ameryki Środkowej.

Pozostało 80% tekstu