Polska w momencie wychodzenia z „komunizmu” miała szanse i wiele atutów, aby w skali globalnej Północy należeć do awangardy w dziedzinie ochrony środowiska i przyrody. Po 30 latach liberalnej „modernizacji” i inspirowanej neokonserwatyzmem polityki antyekologicznej – znajduje się, co widać coraz wyraźniej, na szarym końcu tego trendu.


Sytuacja w roku 1989, u progu transformacji ustrojowej, przedstawiała się następująco. Forsowna industrializacja i intensywna eksploatacja surowców naturalnych, typowa dla reżimów real-socjalistycznych i częściowo zrozumiała z punktu widzenia chęci przezwyciężenia zacofania gospodarczego krajów peryferyjnych, miała poważne następstwa ekologiczne. Należało do nich przede wszystkim lekceważenie bezpośrednich skutków aktywności gospodarczej, przede wszystkim emisji zanieczyszczeń przemysłowych do powietrza, wód i gleb. Wynikało to zwykle z oczywistych ograniczeń kraju ubogiego i zacofanego, który podjął się jednocześnie forsownego uprzemysłowienia, a także ambitnych projektów społecznych, jak masowe budownictwo mieszkaniowe, stworzenie szeroko zakrojonej infrastruktury cywilizacyjnej – w sferze edukacji, kultury, rozrywki, rekreacji itd. Na bezpośrednią ochronę środowiska już nie wystarczało środków. Ogromna była więc skala zrzutu nieoczyszczonych ścieków do wód lądowych oraz emisji pyłów z instalacji przemysłowych (polskie miasta należały do najbardziej zanieczyszczonych na świecie pod względem emisji przemysłowych), co skutkowało dotkliwymi lokalnymi problemami ekologicznymi, takimi jak zamiana rzek w kanały ściekowe czy występowanie opadów kwaśnego deszczu i zamieranie w efekcie całych połaci lasów.

Wodna Masa Krytyczna. Źródło: Facebook.

Jednocześnie dotkliwość tego procederu owocowała świadomością społeczną i narastającym sprzeciwem. Ruch „Solidarności” od swych początków akcentował kwestie zagrożeń ekologicznych i postulował przeciwdziałanie im. Lata 80. były okresem rosnącej świadomości w tej kwestii, a pierwsze działania ruchów „zielonych” po zmianie ustrojowej cieszyły się sporym poparciem i dawały nadzieje na zawiązanie trwałego sojuszu między „aktywistami” a „zwykłymi ludźmi”. Wiele problemów było tak dotkliwych i namacalnych, że łatwo było pozyskać sojuszników dla ich rozwiązywania.

Polska w 1989 r. miała też znaczące atuty ekologiczne. Część z nich wynikała, paradoksalnie, z tej samej przyczyny, która zaowocowała „brudnym” przemysłem – z zacofania. Ograniczone możliwości i środki rozwoju kraju peryferyjnego wymusiły poniechanie części szkodliwych tendencji znanych z krajów Zachodu. Wymieńmy tylko najważniejsze tego rodzaju niedostatki i zarazem atuty.

Pierwszym był brak nadmiernej publicznej i biznesowej ingerencji inwestycyjnej – dobrze widoczny na przykładzie rzek, których większość pozostawała, w przeciwieństwie do krajów zachodnioeuropejskich, nieuregulowana i nieprzegrodzona zaporami, co pozwoliło przetrwać unikalnym ekosystemom i korytarzom ekologicznym. Do 1989 roku niewielka była też w Polsce presja osadnicza związana z indywidualnym budownictwem mieszkaniowym czy inwestycyjnym, dzięki czemu uniknięto typowego dla Zachodu rozpełzania się miast (urban sprawl), wydłużania tras komunikacyjnych i infrastruktury bytowej, zabudowy kolejnych terenów przyrodniczych itp.

Niewspółmiernie mniejszy był rozwój motoryzacji indywidualnej, wynikający tyleż z zacofania, co i ze świadomych decyzji politycznych motywowanych ideologicznie, a także z modelu scentralizowanej uspołecznionej gospodarki i związanych z nią potoków ruchu. Małej liczbie samochodów towarzyszyła gęsta sieć kolei i komunikacji autobusowej, pozwalająca przemieszczać się dogodnie i tanio. Oznaczało to brak ogromnej presji ekologicznej – emisji spalin, budowy nowych dróg i parkingów, zużycia nieodnawialnych surowców itp. Pozwalało to ingerować w ekosystem w znacznie mniejszym stopniu niż w krajach po drugiej stronie żelaznej kurtyny – jednym z największych wyzwań ekologicznych jest fragmentacja biotopów przez trasy samochodowe i nasilony ruch, stanowiące trudno przekraczalne bariery dla wielu gatunków.

Kolejną cechą tamtego systemu była sytuacja paradoksalna, w której gospodarka pozostawała zarazem scentralizowana na poziomie decyzji politycznych i własności, jak i zdecentralizowana w sferze produkcji. Przejawiało się to istnieniem gęstej – niemal jak w krajach Zachodu w epoce „rzemieślniczej” – sieci wytwarzania wielu dóbr. To z kolei stało za brakiem konieczności transportu wielu produktów na duże odległości, co przekładało się na ograniczenie negatywnych skutków ekologicznych.

Jeszcze innym zjawiskiem była powodowana niedoborem finansów, surowców i możliwości inwestycyjnych oszczędność w kwestii produktów życia codziennego. Na wiele lat przed recyklingiem, reusingiem, a tym bardziej zero waste, gospodarka PRL-owska charakteryzowała się skromnym opakowywaniem produktów, masowym ponownym wykorzystaniem opakowań, powszechnym skupem surowców wtórnych (także tych „nieopłacalnych” w gospodarkach rynkowych), niewielką produkcją odpadów z gospodarstw indywidualnych, zaledwie śladowym wykorzystaniem plastiku, który w sferze konsumpcji i opakowań był zastępowany papierem, szkłem i metalem.

Poza terenami PGR-ów, istniała w naszym kraju struktura rolnictwa niewielkiego, rozproszonego i rodzinnego, ze wszystkimi zaletami tegoż – stosunkowo niskim zużyciem nawozów, paliw i innych surowców, różnorodnością upraw i gatunków, pozostawieniem wielu „przyjaznych” przyrodzie rozwiązań, jak płodozmian, miedze, zadrzewienia śródpolne itp.

Do tego należy dodać niezłe planowanie przestrzenne oraz zaawansowany program tworzenia obszarów chronionych. To w okresie PRL powstały niemal wszystkie polskie parki narodowe, rezerwaty przyrody, parki krajobrazowe itp. Wszystko to pozwoliło stworzyć spójny, nowoczesny i w znacznej mierze faktycznie działający system ochrony środowiska, zarówno w odniesieniu do przyrody dzikiej, mało przekształconej, jak i lokalnych obszarów przyrodniczych, w tym zieleni miejskiej. Dotkliwe problemy emisji zanieczyszczeń przemysłowych, lokalne przykłady gospodarki rabunkowej czy przemysłowej gigantomanii oraz nierozwiązany problem gospodarki ściekowej nie zmieniały faktu, że Polska miała w 1989 r. znakomity start ku ekorozwojowi. Nie był on jedynie hipotetyczny, lecz widać było pierwsze zwiastuny. Dość wspomnieć o sporym poparciu dla protestów ekologicznych z okresu przełomu ustrojowego (np. przeciwko budowie zapory wodnej w Czorsztynie), zwiększeniu obszaru chronionego w Puszczy Białowieskiej w 1995 r., rozkwicie oddolnego ruchu ekologicznego w bardzo różnorodnych postaciach i obszarach aktywności, docenianiu fachowców w dziedzinie ochrony środowiska i ekorozwoju przez pierwsze rządy w III RP (np. powołanie na stanowisko ministra ochrony środowiska w rządzie Jana Olszewskiego wybitnego fachowca prof. Stefana Kozłowskiego), wreszcie o pewnego rodzaju modzie na tematykę ekologiczną i rozwoju edukacji ekologicznej. Polska mogła stać się „zielona”.

Parki Narodowe w Polsce (mapa).

Stop wycince | Strajk dla ziemi, akryl na wydruku na płycie pilśniowej, 21 x 25 cm. Arek Pasożyt / Parasite, 2019. Dzięki uprzejmości artysty.

Historia potoczyła się jednak zupełnie inaczej. Bardzo szybko zaczęto nad Wisłą kopiować najgorsze rozwiązania. Oczywiście nie tylko je. Możemy dzisiaj mówić o znacznej poprawie stanu wielu wód lądowych dzięki rozwojowi gospodarki ściekowej. Znacznie zmalały emisje przemysłowe, choć spora część tego trendu jest skutkiem neoliberalnej polityki dewastacji przemysłu, nie zaś reform proekologicznych. Dokonano pewnej ekologizacji leśnictwa. Jednak ogólny bilans wydaje się ujemny. Warto wymienić najważniejsze negatywne trendy.

Przede wszystkim Polska obrała neoliberalny kierunek gospodarczy i wizję rozwoju naśladowczego wobec Zachodu, a nierzadko wobec rozwiązań, które tamże odchodzą do przeszłości. Taki model oznaczał komercjalizację i urynkowienie jeśli nie wszystkich zasobów przyrodniczych, to przynajmniej stosunku wobec nich, a także reguł zawiadujących życiem zbiorowym – ważne jest tylko to, co posiada kapitalistyczną „rentowność”, a negatywnie postrzega się wszystko, co stoi na przeszkodzie wąsko zdefiniowanym wskaźnikom rozwoju (PKB itp.).

Komercjalizacja, prywatyzacja, „rentowność” i indywidualizacja przyniosły w Polsce m.in. zapaść transportu zbiorowego i inwazję motoryzacji indywidualnej. W efekcie odcięto całe regiony i miejscowości od transportu zbiorowego lub przynajmniej jego dogodnych postaci. Wymuszono zatem motoryzację, ze wszystkimi ogromnymi reperkusjami ekologicznymi – lawinowym wzrostem zanieczyszczeń, skokowym zużyciem paliw ropopochodnych, smogiem, hałasem, poszatkowaniem obszarów przyrodniczych przez infrastrukturę drogową itp. Trend ten był wspierany przez niemal wszystkie znaczące siły polityczne i fetowany przez liberalnych zwolenników „nowoczesności” – tendencje takie przez długie lata wychwalano m.in. w liberalnych mediach. Dopiero od niedawna szersze kręgi zatacza refleksja dotycząca negatywnych społecznych i ekologicznych skutków rozwoju motoryzacji indywidualnej.

Podobnie było z planowaniem przestrzennym. W zasadzie stało się ono fikcją. W Polsce można było zbudować niemal wszystko i wszędzie, jeśli tylko dysponowano odpowiednim kapitałem (także „brudnym” – na korupcję), a nawet i bez niego, gdyż wiele inwestycji budowlanych stało się dostępnych dla niższej klasy średniej. Deweloperskie osiedla powstawały kosztem parków czy klinów powietrznych w miastach. Same miasta i miasteczka z kolei znacznie zwiększyły powierzchnię – bez zwiększenia liczby ludności – w konsekwencji rozwoju zabudowy indywidualnej. Dokonywało się to kosztem terenów przyrodniczych i krajobrazu, siedlisk roślin i zwierząt, a pociągało za sobą oprócz widocznych przekształceń także trudniej dostrzegalne tendencje – jeszcze większe stymulowanie ruchu samochodowego (dojazd z przedmieść i prowincji do aglomeracji) i wzrost zanieczyszczeń powierza (rozproszona zabudowa bez sieci cieplnej wymuszała indywidualne ogrzewanie domów).

Podobnie stało się z gospodarką opakowaniami i odpadami. Wbrew doświadczeniom krajów, które próbowały ograniczać zalew śmieci i jednorazowych opakowań, a stosować odzysk surowców, Polska wybrała drogę najgorszą z możliwych. Dawne oszczędne gospodarowanie oraz rozwinięte systemy odzysku były przedstawiane jako zacofane, archaiczne, nienowoczesne. Triumfy święci gospodarka „jednorazowości”, z niewielkimi, mało skutecznymi rozwiązaniami, przerzucającymi cały wysiłek i większość kosztów na indywidualnych konsumentów, nie na producentów i firmy zarabiające na takim modelu. Od lat nie udało się wdrożyć żadnych rozwiązań, które rozwiązałyby ten problem czy to u źródła (ograniczenie opakowań jednorazowych), czy na końcu całej operacji (skuteczny masowy odzysk większości surowców), z niewielkimi wyjątkami w postaci surowców dobrze wycenianych przez rynek.

Negatywne zmiany zaszły również w dziedzinie rolnictwa i dystrybucji żywności. Nastąpiła typowa dla kapitalizmu koncentracja własności ziemi uprawnej oraz produkcji, wspierana dodatkowo unijną Wspólną Polityką Rolną, która od lat jest przez zachodnich drobnych rolników i tamtejsze środowiska agroekologiczne oskarżana o premiowanie dużych upraw i producentów, kosztem zapaści społecznej wsi oraz dewastacji ekosystemów. W Polsce przybrało to postać bardzo szybkiej redukcji liczby gospodarstw indywidualnych oraz koncentracji i uprzemysłowienia rolnictwa – nastąpiła ekspansja upraw wielkoareałowych, monokulturowych, zużywających wiele nawozów sztucznych i pestycydów oraz innych substancji, lekceważących wszelkie rozwiązania obniżające krótkoterminową produktywność, lecz podtrzymujące długofalową kondycję i wydajność ekosystemów.

Takie rozwiązania szły w parze z neoliberalną polityką w innych sferach życia. Rosnące nierówności społeczne, wzrost ubóstwa i wykluczenia społecznego, wyzysk i prekarne stosunki pracy, abdykacja państwa z jakichkolwiek działań socjalnych czy regulatywnych, poczynając od przyzwolenia na masowe łamanie prawa pracy, a kończąc na zapaści mieszkalnictwa przystępnego cenowo dla ludzi o najpowszechniejszej wysokości zarobków – wszystko to skutkowało biedą i brakiem perspektyw oraz przerzuceniem na barki jednostek i rodzin wszelkich aktywności pozwalających na przetrwanie. W takiej sytuacji większość postulatów ekologicznych jawiła się jako fanaberia czy wręcz społeczny sadyzm – tylko tak można było postrzegać w ubogim społeczeństwie wezwania do ograniczenia konsumpcji czy wybierania kilkakrotnie droższych produktów ekologicznych. Zresztą poza indywidualnymi postawami nie istniała w potransformacyjnej Polsce żadna przestrzeń dla publicznych i zbiorowych postaw proekologicznych. Przeciwnie, stymulowano zachowania wręcz odwrotne. Wspomniałem już o motoryzacji indywidualnej, wymuszanej likwidacją transportu zbiorowego, ale przykładów jest więcej. Państwo polskie i jego instytucje nie interesowały się przez długie lata np. sytuacją grzewczą budownictwa jednorodzinnego czy starego kamienicznego zasobu mieszkaniowego oraz możliwościami finansowymi ich mieszkańców. Dopiero od niedawna mamy do czynienia z jakąkolwiek refleksją na temat tego, czym i dlaczego ogrzewają mieszkania ludzie niezamożni lub zamieszkujący z dala od sieci ciepłowniczej, i jakie są społeczne i ekologiczne konsekwencje używania najgorszych rodzajów opału i wyboru najtańszych metod spalania. Przy czym refleksja ta zwykle kończy się na portretowaniu takich środowisk jako zacofanych i „kopcących” właściwie bez powodu, na złość innym. Podobnie było w przypadku braku polityki państwa w zakresie przeciwdziałania inwazji marketów i dyskontów, przyczyniającego się do upadku wielu lokalnych kanałów dystrybucji żywności produkowanej niemasowo i w pobliżu – czy była to zapaść lokalnych targowisk, czy zdominowanie oferty handlu detalicznego przez wielkich dostawców wielkich sieci handlowych i ograniczenie liczby punktów sprzedaży miejscowych producentów.

Trudno było przekonać w takich realiach większość społeczeństwa, że ekologia jest czymś ważnym, możliwym do praktykowania i korzystnym dla „zwykłych ludzi”. Co gorsza, z biegiem czasu postępował rozbrat między aktywistami środowiskowymi a sporymi kręgami społeczeństwa. Ruch ekologiczny z jednej strony ewoluował w kierunku eksperckości i elitarności, z drugiej zaś sama struktura organizacyjna tworzyła bariery – finansowany z grantów (zwykle ze wskazaniem na tematy akurat modne czy preferowane przez donatorów, a nie wedle potrzeb społecznych) sprawiał, że „aktywiści” stawali się „zawodowcami”, zazwyczaj mocno odseparowanymi od trosk socjalnobytowych szerokich rzesz społeczeństwa.

Podobnie stało się z relacją między ekologami a klasą średnią. Ta ostatnia była wychowywana przez liberalne elity i media w kulcie prywaty, indywidualnego sukcesu, konsumpcjonizmu, wąskich wskaźników rozwoju (PKB, inwestycje itp.), bez oglądania się na szerszy wymiar postaw społecznych i rynkowych, a tym bardziej na ich skutki ekologiczne. Im więcej motoryzacji, marnotrawnej konsumpcji, „zainwestowania” wszystkiego – tym miało być lepiej i tym bardziej świadczyło o nowoczesności. Wszystko inne ukazywano jako wsteczne, wszelkie bariery i polityki publiczne określano jako relikt socjalizmu i nieżyciową biurokrację. Środowiska i media liberalne zrażały klasę średnią do ekologów. Zanim zaczęła się nagonka na nich ze strony środowisk (neo)konserwatywnej prawicy, przodowały w niej właśnie środowiska liberalne. Terminy „eko-terroryści”, „przeciwnicy rozwoju” czy „eko-oszołomy” były na porządku dziennym wobec osób, grup i działań krytykujących wulgarny dyskurs rozwojowy (kult inwestycji, betonu, PKB), lekceważenie interesów środowiska czy przyrody, naśladowanie dawno skompromitowanych i już porzucanych zachodnich wzorców konsumpcji czy ingerencji w ekosystem.

Coraz trudniej było przerzucać mosty między „aktywistami” a społeczeństwem. Nie pomagał temu coraz bardziej technokratyczno-ekspercki, ale też elitarny język części aktywistów oraz wcielanie przez nich strategii i pomysłów wypracowanych w odległych krajach i kopiowanych automatycznie w innej rzeczywistości. Zdarzały się społeczne mobilizacje i sojusze ponad podziałami oraz poparcie społeczne dla nawet radykalnych poczynań ekologicznych (jak blokada budowy autostrady przez park krajobrazowy na Górze Św. Anny). Jednak i one z czasem zaczęły być zaprzęgane do bieżących politycznych interesów i przepychanek. Takie działania, jak sprzeciw wobec planów zniszczenia Doliny Rospudy, wycinania Puszczy Białowieskiej czy „lex Szyszko” są niewątpliwie słuszne, ale wpisują się w ostry podział polityczny i wedle niego są postrzegane.

Dolina Rospudy i rzeka Rospuda. Na podstawie zdjęć Piotra Fiedorowicza, 2007. Źródło.

Ekologia jest zatem coraz mocniej kojarzona ze środowiskami liberalnymi, będącymi architektem systemu postrzeganego przez znaczną część społeczeństwa jako niesprawiedliwy. Z kolei środowiska prawicowe, kiedyś znacznie mniej akcentujące antyekologiczność, chętnie pozycjonują się dzisiaj w tej samej roli, jaką kiedyś pełnił – z niewielkimi wyjątkami – obóz liberalny, prezentujący działania prośrodowiskowe jako antyrozwojowe, ugruntowujące zacofanie, przedkładające troskę o „żabki i kwiatki” ponad „dobro człowieka”. Taka retoryka pada na grunt podatny, bo przygotowany przez lata wywodów liberalnych „modernizatorów”. Prawica oczywiście przemilcza tamte ataki liberałów, próbując przedstawić ekologów jako część środowiska „antypolskiego” i wspierającego bariery dla „rodzimego rozwoju” czy politykę antyspołeczną. Pomaga jej w tym bezwiednie część środowisk ekologicznych, bliskich ideowo i personalnie polskim liberałom lub przejmujących fatalną retorykę.

Widać to znakomicie na przykładzie obecnych debat wokół walki ze smogiem czy konieczności odejścia od gospodarki węglowej z uwagi na globalne problemy klimatyczne. Zamiast akcentować nowe rozwiązania, oferować wymierne i konkretne wsparcie dla szerokich rzesz społecznych, zaproponować coś na kształt „green New Deal”, jak lewe skrzydło amerykańskich Demokratów, polskie środowiska ekologiczne z łatwością przyłączają się do nagonki na górników, zagłębie węglowe i jego mieszkańców, resztki zachowanej krajowej substancji przemysłowej czy niezamożnych ludzi, dla których węgiel jest jedynym dostępnym technicznie i finansowo opałem. Warto wspomnieć, że przez długie lata program dotowania odnawialnych źródeł energii był de facto programem dla klasy średniej – wkład własny i inne koszty sprawiały, że ogromna część ubogiego społeczeństwa nie miała prawie żadnego dostępu do takich technologii.

Rozbrat między ekologią a „klasą ludową” wydaje się postępować. Propaganda prawicy trafia na podatny grunt rozbudzonych apetytów konsumpcyjnych, stymulowanych poprawą poziomu życia wskutek ożywienia rynku pracy i szerszej niż dawniej oferty socjalnej. Wszystko to ma miejsce po dekadach przekonywania przez liberalne media, że o ile ekologia incydentalna (ochrona poszczególnych obszarów) jest uprawniona, o tyle „nie można przesadzać” z całościowym ograniczaniem presji na ekosystem, gdyby miało to zaszkodzić wąsko i technokratycznie pojmowanemu „rozwojowi gospodarczemu”. Do dawnych wizji nowe rządy dodały gospodarcze „wstawanie z kolan”, gdzie wszelkie ograniczenia i bariery jawią się jako fanaberia, przesadna ostrożność czy wręcz celowe podkopywanie rozwoju, tym razem „narodowego”.

Rządząca prawica robi to, co robiło przed nią na całym świecie wiele rządów i opcji politycznych, próbujących dokonać rozwoju wewnętrznego w rozmaicie zaprojektowanym i motywowanym dystansie wobec potęg globalnego kapitału. Zwykle korzystano w takich przypadkach z prostej i łatwo dostępnej pariasom tego świata eksploatacji surowcowej i zysków z nasilonej presji na zasoby przyrodnicze. Bardziej subtelne i zaawansowane metody są kosztochłonne i zarezerwowane w wielu przypadkach dla krajów kapitalistycznego centrum.

Ropa naftowa. Zbiory Muzeum Geologicznego w Warszawie.

Sama troska o środowisko, oprócz wielu przedsięwzięć słusznych, przybiera coraz częściej postać mód i stylów życia zawłaszczanych przez komercyjne media i strategie marketingowe, przy akcentowaniu kwestii trzeciorzędnych i lekceważeniu problemów o największej skali i oddziaływaniu. Wiele z tych działań wymaga dodatkowych finansów, czasochłonnych postaw lub ponadprzeciętnej znajomości kodów kulturowych. Są to zjawiska sprofilowane tak, że ich popularności w wielkomiejsko-klasośrednich bańkach informacyjnych towarzyszy zdziwienie, dezaprobata lub brak zrozumienia w mniej uprzywilejowanych grupach społecznych.

Politycznie odpowiedzialna i moralnie przyzwoita alternatywa nie może stać na stanowisku, że albo będziemy dbali o jednostki, naród i wzrost PKB choćby kosztem dewastacji przyrody lokalnej i eskalowania globalnych problemów ekologicznych, albo dokonamy „zielonej rewolucji” za pomocą elitarnego moralizowania i quasi-rasistowskiego portretowania „ekologicznych ciemniaków” oraz kosztem całych grup społecznych (zwykle najsłabszych), branż, regionów. Ochrona środowiska i przyrody leży w żywotnym interesie „zwykłych ludzi”, a ekosystem Polski i globu potrzebuje sojuszników także, a może przede wszystkim wśród nich. Ekologia przyszłości będzie egalitarna, prospołeczna, inkluzywna, obarczająca kosztami transformacji (np. energetycznej) tych, którzy byli największymi beneficjentami zysków z dotychczasowej działalności eksploatatorskiej – albo nie będzie jej wcale w aspekcie ponadelitarnym i skutecznym.

BIO

Remigiusz Okraska jest redaktorem naczelnym pisma „Nowy Obywatel”. Przez wiele lat związany z ruchem ekologicznym jako aktywista oraz redaktor jednego z czasopism o obronie przyrody, a także redaktor książek o tematyce ekologicznej. Propaguje poglądy prospołeczne i antyliberalne oraz troskę o dobro wspólne (także przyrodnicze) ponad podziałami politycznymi, choć w wymiarze ideowym bliżej mu do lewicy niż prawicy.

Pozostało 80% tekstu