Kobieta porusza się w terenie swobodnie, pewnie. Wyrosła tutaj, te rośliny to jej bracia i siostry, ziemia – jej matka. Szuka pożywienia, wędrując ścieżkami wydeptanymi przez jej przodków i dzikie zwierzęta. Zbiera grzyby, zaciąga sieci, plewi ogrody. Las tętni mnóstwem życia, z którym jest dobrze zestrojona.

Dociera do ulubionego drzewa owocowego i uśmiecha się. Starannie wybiera tylko największe, najsoczystsze i najwcześniejsze owoce. Połyka jeden i delektuje się słodko-kwaśnym smakiem i jędrnością miąższu. Nasiono jest tym, co życie ma najlepszego: pełne pozytywnego potencjału, słodyczy i pożywności. Jest skarbem, który zachowa, by zasiać na łące bliżej osady. Być może któregoś dnia jej dziecko ujrzy, jak rodzi ono owoc równie dobry, a nawet lepszy niż ten.

Jest opiekunką tej krainy: patrzy, słucha uważnie i działa za pomocą tego, co ma. Praca ta sprzyja obfitości tego miejsca, nawet jeśli ona bierze stąd tyle ile trzeba, by wyżywić rodzinę. Ludzie gadają jednak, że z nizin nadciąga wielkie zło. Ona tego nie wie, ale jest rok 1970 i świat wokół niej się zmienia.

W oddali przybierają na sile odgłosy wojny.

„W naturze mężczyzn leży zabijać się nawzajem. Oni nigdy nie wyjdą poza ten etap”.

- Vandy Rattana, MONOLOG (2015)

Poważnie niedożywiony nie wygląda na swoje dziesięć lat, ale minę ma zaciętą jak dorosły. Jego codzienne zadania maskują dziecięcą niewinność. W pracy nie pozwala sobie na żaden zbędny ruch. Obchodzi się z kanisterkami z delikatnością wynikającą nie z miłości, lecz z konieczności i lęku. To jego fach, nie domyśla się, że tak będzie przez całe jego życie.

W błogosławionej ciszy nocy czołga się przez lasy i pola swej ojczyzny, zatrzymując się tu i ówdzie, by zrobić, co doń należy. W odróżnieniu od starszych kolegów z kompanii nie poczuwa się do powinowactwa z drzewami i górami, nie żywi romantycznych uczuć wobec ziemi, w której kopie. Próbuje w ogóle nie żywić żadnych uczuć. To tylko ziemia, taka gra. Jego robota jest prosta, ale dla wielu okazuje się nie do zniesienia. Mało kto jest w stanie wytrzymać w tym dłużej.

Znajduje miejsce, gdzie prawdopodobne będą szli – polana, ścieżka stają się zaproszeniem, pułapką. Kopie w żyznej ziemi zaostrzonym patykiem, uzbraja cylindryczny kanister i umieszcza go tam, gdzie efekt będzie największy, siła uderzenia najpotężniejsza. Potem maskuje miejsce ziemią i rusza dalej. Kolejna mina umieszczona, gotowa czeka. Nazywają je minami typu „minimum metalu”, co jest miodopłynną aliteracją na określenie czegoś tak potwornego i prymitywnego. Składają się głównie z plastiku i proszku, są trudne do wykrycia, ale ranią i zabijają tak samo.

Jako sierota mało zaznał radości życia. Karabin jest dla niego tyleż zabawką, co urozmaiceniem pośród otaczających go niezliczonych okropieństw. Strzela do ptaków. Strzela do ludzi. Mina jest wyzwaniem, rebusem. Lokalizację każdej postawionej przez siebie miny starannie notuje w pamięci: powstaje mentalna mapa, dzięki której wraca ze swoich wypraw bezpiecznie do bazy. Dzisiaj używa jej, by ratować innych, by kraj znowu stał się bezpieczny.

Czerwoni Khmerzy nazywają miny lądowe „żołnierzami idealnymi”, bo leżą w zasadzce tak długo, jak tego wymagają okoliczności. W odróżnieniu od małolata, nie potrzebują jedzenia ani picia. W porównaniu z nimi jest on słaby. Miny są zawsze gotowe zabijać, dzień czy noc. W odróżnieniu od niego nigdy – ale to przenigdy – nie płaczą; nie prześladują ich koszmary. Chcąc nie chcąc zazdrości im, bo minami nie pomiatają khmerscy oficerowie, którzy cisną go, żeby był bardziej i bardziej jak one. Mina to wieczny neofita, niezależny od politycznych zawirowań, społecznych przemian i pogody; robi tylko jedną rzecz, ale robi ją piekielnie dobrze.

Ale on nazywa się Aki Ra i nie jest miną.

Działalność Aki Ry. Dzięki uprzejmości Billa Morse, prezesa Landmine Relief Fund.

Działalność Aki Ry. Dzięki uprzejmości Billa Morse, prezes Landmine Relief Fund.

Działalność Aki Ry. Dzięki uprzejmości Billa Morse, prezesa Landmine Relief Fund.

Co to znaczy żyć dobrze w niespokojnym kraju? Czy w ogóle da się uciec od przeszłości? Co postęp i zabliźnianie ran znaczą tutaj, w Kambodży, kraju pełnym min, zdegradowanych przyrodniczo obszarów, bolesnych wspomnień i brudnej polityki? Mieszkając tutaj przez ostatnie lata traktuję Kambodżę jak drugi dom, ale nie czuję się na siłach, by samodzielnie udzielić odpowiedzi na takie pytania.

Wróciłem do Kambodży na początku 2015 roku, po tym, jak otrzymałem zaproszenie do współprowadzenia ośrodka kultury Sammaki w miasteczku Battambang. Ośrodek był barwny i pełen życia, z kursami, wystawami, warsztatami, międzynarodowym programem pobytów artystycznych i wieloma innymi rzeczami. Wszystko było za darmo i odbywało się w atmosferze niezwykłej otwartości. To tam spotkałem moją obecną żonę, kambodżańską artystkę Heak Pheary, która była menedżerką Sammaki i prowadziła tam zajęcia plastyczne.

Równie oddana lokalnej społeczności co sztuce, Heak była dla Sammaki osobą idealną. Nie chciała tworzyć white cube’owej bańki, ale miejsce, które byłoby w ciągłym kreatywnym zwarciu z ideami i problemami nurtującymi zwykłych ludzi, mieszkańców Kambodży. We współpracy ze szkołami i organizacjami pozarządowymi zorganizowaliśmy więc na terenie prowincji serię warsztatów na temat środowiska i jego zanieczyszczenia.

Będąc świadkiem tego, jak plastik odmienił sielankowy niegdyś krajobraz wokół jej domu, Heak zwróciła się ku temu tworzywu jako materiałowi artystycznemu, zwłaszcza ku torbom foliowym – używanym zaledwie przez kilka minut i zalegającym potem w środowisku przez dekady, a nawet wieki. Plastik poddaje się rzeźbieniu, jest kolorowy, ale posiada także wiele znaczeń metaforycznych i dosłownych, do których uczestnicy jej zajęć mogą się odnosić. – Dzisiaj – mówi mi Heak – śmieci są jak układ krwionośny, to krew, która wszystkich łączy. – Zaczęliśmy zbierać.

Heak powiedziała swoim studentom o toksyczności plastiku, który tutaj się spala, gdyż zorganizowany wywóz śmieci nie istnieje. Poprosiła ich, by używali go mniej, a zbędny przynosili na zajęcia. Stworzyła dla nich model zaangażowania się w otaczający świat w sposób zarazem namacalny i konceptualny; uzmysłowiła im, że nasze przyzwyczajenia i to, jak żyjemy, można traktować jak rzeźbę, projektować wedle uznania. Powiedziała im, że ich młode, elastyczne i twórcze umysły są przyszłością tego kraju i że jest nadzieja. W społeczeństwie cierpiącym na uzasadniony lęk przed wypowiadaniem się, przed zmianą, brzmiało to radykalnie.

Teraz Heak i ja pragniemy przekazać tę lekcję naszemu dziecku. Ale czy nie jest już za późno?

Działalność Aki Ry. Dzięki uprzejmości Billa Morse, prezesa Landmine Relief Fund.

Działalność Aki Ry. Dzięki uprzejmości Billa Morse, prezesa Landmine Relief Fund.

Działalność Aki Ry. Dzięki uprzejmości Billa Morse, prezesa Landmine Relief Fund.

Teoretyczka Heather Davis pisze: „Przed wynalezieniem syntetycznego polimeru, który znamy jako plastik, faktyczny monopol na sztuczność mieli artyści, podczas gdy dzisiaj to chemicy i inżynierowie przetwarzają i przekształcają ziemię”. Plastik wytwarza się ze sprasowanych przez miliony lat eonów życia, czyli z ropy naftowej, która jest wydobywana, transportowana, przetwarzana i formowana w wyrób jednorazowego użytku o przewidywanym żywocie nie dłuższym niż kilka miesięcy. Zamieniwszy się w odpadek, przedmiot ten broczy toksynami do biosfery przez stulecia. To doprowadzanie czasu i materii do głębokiej zapaści wyłącznie dla szybkiego zysku, kosztem wszystkiego innego, powoli kieruje naszą teraźniejszość ku coraz bardziej toksycznej przyszłości.

To zespolenie czasu i materii jest dokładnie tym, co Davis opisuje jako prawdziwą funkcję plastiku: plastik „odrzuca środowisko, tworząc szczeliwo czy barierę, która pozostaje nieprzenikniona dla tego, co ją otacza. Wpływa na środowisko, ale sam się jego wpływowi nie poddaje”. Fakt ten ujawnia sposób, w jaki wykorzystujemy plastik, ale także to, jak długo żyje on po wykorzystaniu. Sięgamy po niego jako szybki uszczelniacz, sztuczne naczynie i pojemnik: zgrabnie dzieli życie na przegródki, które wcześniej były porowate, przeciekające i wzajemnie powiązane. Plastik odcina sprawczość, możliwość odpowiedzialnego życia na naszej ziemi. Jest to toksyczna, rakowata historia, od której coraz trudniej jest uciec.

Dzieciństwo Akiego Ra było jedną z takich historii.

Czerwoni Khmerzy schwytali go, gdy miał pięć lat. W wieku lat dziesięciu był już partyzantem; wcześniej zabili mu rodziców. Inwazja wietnamska oznaczała koniec panowania Khmerów, ale nie koniec wojny dla Akiego. W 1987 r. został schwytany ponownie i wcielony do wojska, tyle że tym razem po przeciwnej stronie barykady. Później wzięto go jeszcze do nowoutworzonych Kampuczańskich Ludowo-Rewolucyjnych Sił Zbrojnych. We wszystkich tych formacjach stawiał miny.

Gdy w 1992 ustanowienie Tymczasowej Administracji Organizacji Narodów Zjednoczonych w Kambodży (UNTAC) przyniosło widoki na pokój, Aki Ra miał przynajmniej szansę na realną zmianę. Jednak jego miny – i ludzie przez nie zabici i poranieni – prześladowały go, tak samo jak prześladowały krajobraz. W 1996 r., sporo po oficjalnym zakończeniu wojny, w Kambodży od min zginęło cztery tysiące trzysta dwadzieścia osób. Aki Ra widział swe ofiary wszędzie: na ulicy i w złych snach.

W badaniach przeprowadzonych na uchodźcach z Kambodży w 1991 r. zdiagnozowano u 86 procent z nich zespół stresu pourazowego (PTSD), intensywną negatywną reakcję na nieprzepracowaną traumę, wielce utrudniającą proces rekonwalescencji. PTSD fizycznie zmienia neuronowe ścieżki w mózgu, skazując pacjenta na przeżywanie bez końca traumatycznego wydarzenia i stopniowe odchodzenie od zmysłów. Kambodża nie bez powodu ma tak wysokie wskaźniki PTSD.

Obok Angoli i Afganistanu kraj jest w czołówce najbardziej zaminowanych na świecie, z łączną liczbą zabitych od 1979 r. – pokłosiem rządów Czerwonych Khmerów – wynoszącą sześćdziesiąt cztery tysiące. W latach 1992-2018 „znaleziono i zniszczono 1 milion min przeciwpiechotnych, 28 832 min przeciwczołgowych i 2,7 miliona niewybuchów”. Wciąż jednak, jak się szacuje, około dwóch tysięcy kilometrów kwadratowych terytorium kraju pozostaje zaminowanych. Tego rodzaju wojenne traumy czają się w Kambodży nawet w pozornie najbardziej idyllicznych miejscach.

Tereny zbombardowane w Kambodży przez Siły Powitrzne USA w latach 1965-1973. Klatka z filmu "Artist profile", (c) Gugenhaim Museum; źródło.

Vandy Rattana. Zdjęcie z filmu"Artist profile", (c) Gugenhaim Museum; źródło.

Tę myśl odnajdujemy w cyklu fotograficznym Vandy’ego Rattany Bombowe sadzawki (2009). Zdjęcia te wyglądają jak eleganckie okienka z widokiem na wschodnią Kambodżę. To krajobrazy łatwe do przeoczenia, nawet przy bliższym przyjrzeniu się niespecjalnie widać cokolwiek szczególnego: niewielkie oczka wodne, otoczone bujną roślinnością i ryżowymi polami. Na pierwszy rzut oka to tylko malowniczy obrazek bukolicznej Kambodży. Ale podobnie jak w przypadku zwykłej reklamówki, której istnienie przywołuje takie wątki, jak zanieczyszczenie środowiska, hiperkonsumpcja, globalizacja, wojna i toksyczna przyszłość, tak i prawdziwa historia tych sadzawek jest skomplikowana i rozwija się powoli acz nieubłaganie, aż staje się niemal nie do zniesienia. Tylko tytuł cyklu podpowiada, jaki jest prawdziwy charakter tych akwenów, czym w istocie są.

Nie są to po prostu sadzawki, ale wojenne ścieżki; ziemia usiana śladami imperialnych krucjat.

To leje po bombach.

Tak jak sama liczba drzew nie jest żadnym kryterium porównania plantacji kauczuku i lasu naturalnego, tak te sadzawki, wbrew wszelkim pozorom, wcale nie są zdrowe ani pełne życia. Stojąc przed nimi, Vandy raz po raz musi sobie przypominać, że to leje po bombach: jątrzące się rany. A przecież wyglądają tak, że gdyby był dzieckiem w kwietniowym czy majowym skwarze, kąpałby się w ich błogich chłodnych wodach. Że gdyby był rolnikiem, czerpałby z nich wodę do pojenia zwierząt.

Jednak atrakcyjna powierzchowność tych miejsc nie może przesłonić piekła, jakie stoi za ich powstaniem. W tych fotografiach dziedzictwo wojny jest aluzyjnie przywoływane w najbardziej powszednich doświadczeniach, nawet gdy otoczenie zdaje się tętnić życiem. Niektóre z tych bajorek są nadal tak toksyczne, że ich woda zabiłaby pojone nią bydło.

„Kiedy żyję z naturą, dzielimy tylko jedno życie. Natura i ja to jedno. Wszystko, co posiadam, jest darem natury”.

- Reem Sav See

Reem Sav See, zdjęcie: Kalyanne Mam.

Niektóre wody, chociaż coraz rzadsze, są takie, na jakie wyglądają: czyste i pełne życia. Reem Sav See wiosłuje po jednej z takich rzek. Jej brzegi odwiedzają ludzie i zwierzęta, jedni i drudzy odchodzą nasyceni. See łowi w swe sieci więcej ryb, niż potrzebuje, by wyżywić rodzinę. Trudno byłoby domyślić się, że nie tak dawno temu wojna pustoszyła tę krainę, lecz lasy i rzeki pozwalają wielu ranom się zagoić, jeżeli tylko im na to pozwolimy. Jeżeli tylko pamiętamy, by pracować z nimi, a nie przeciw nim. Ona nigdy o tym nie zapomniała.

Tak jak jej przodkinie, See porusza się w terenie ze swobodą i pewnością siebie. Zna te drzewa i rośliny, traktuje je jak członków rodziny. Ścieżki są jej tak bliskie, jak siatka zmarszczek na twarzy męża. Wiele z „dziko” rosnących tu drzew owocowych zostało w istocie posadzonych przez tych, którzy przemierzali ten las przed nią. Tych, którzy starannie wybierali gatunki, a potem pielęgnowali sadzonki ku radości przyszłych pokoleń. Tutaj o nasiona troszczą się i ludzie, i ziemia.

See jest bohaterką krótkiego filmu Walka o Dolinę Areng (2014), autorstwa kambodżańskiej dokumentalistki Kalyanee Mam. W tym urzekającym portrecie dnia codziennego See opowiada o swojej bliskiej relacji z naturą, która obecnie znalazła się w niebezpieczeństwie. Jako rodowita Chongijka z prowincji Koh Kong Reem zaczęła protestować przeciwko planom budowy tutaj zapory i elektrowni wodnej. Ich powstanie przyniosłoby kres jej wiosce i dotychczasowemu życiu, gdyż wszystko, z czym się ono nierozerwalnie wiąże, znalazłoby się pod wodą. See jest kobietą tego miejsca, a jej miejsce jest zagrożone.

Dla See bycie „intendentką” lasu zmieniło się wraz z nadciągającą inwestycją. Swym życiem realizowała model odpowiedzialnej sprawczości w środowisku, ale plany budowy zapory wszystko to zmieniły. Podobnie Mam wciela w życie model odpowiedzialnej sprawczości jako dokumentalistka opowieści See: zarejestrowanie najbardziej wzruszających i artystycznych narracji jej nie wystarcza, musi zrobić coś więcej.

Mam po mistrzowsku porusza się w medialnym ekosystemie, starając się maksymalnie wykorzystać potencjał swych opowieści. Na krótko przed wyborami powszechnymi zorganizowała dla tysięcy Kambodżan w całym kraju, zwłaszcza młodych – studentów i uczniów – darmowe pokazy jej utytułowanego fabularyzowanego dokumentu Rzeka zmienia bieg [A River Changes Course]. Tu nie chodziło o rozrywkę zagranicznej, przeważnie białej widowni, ale o dyskusję, jakiego rodzaju krajem Kambodża pragnie być.

Klatki z filmu "A River Changes Course" (2013), reż. Kalyanne Mam.

Klatki z filmu "A River Changes Course" (2013), reż. Kalyanne Mam.

Przy Walce o Dolinę Areng, w wideo towarzyszącym jej artykułowi w „New York Timesie”, Mam przyjęła jeszcze bardziej aktywistyczną strategię. Tym samym widzimy, że Mam, tak jak See, uczciwie rozlicza się z politycznym kontekstem swych opowieści i działań. Przykład obu pokazuje, że opowieści, które snujemy, do których powracamy i które dzisiaj wymyślamy, będą prowadziły nas przez nadchodzące lata – kluczowy okres, który może zdefiniować nadchodzące stulecia na tej planecie. Bardzo możliwe, że opowieści te i sprowokowane przez nie działania określą pośród wielu innych rzeczy także to, kto przeżyje, a kto umrze, które gatunki przetrwają, a które nie, kto będzie rozliczony, a kto komu ujdzie na sucho.

Klatka z filmu "A River Changes Course" (2013), reż. Kalyanne Mam.

Jak biolożka i autorka Robin Wall Kimmerer pisze w swej fantastycznej książce Braiding Sweetgrass: Indigenous Wisdom, Scientific Knowledge and the Teachings of Plants [Splatając źdźbła słodkich traw: rdzenna mądrość, wiedza naukowa i to, czego uczą nas rośliny]:

Historia naszej relacji z planetą zapisuje się prawdziwiej w ziemi niż na papierze. Tam ta historia trwa. Ziemia pamięta, co mówimy i robimy. Opowieści są jednym z najpotężniejszych środków umożliwiających rekultywację ziemi, a także naszą z nią relację. Musimy odkryć dawne historie, które mieszkają w danym miejscu i zacząć tworzyć nowe, jesteśmy bowiem nie tylko opowiadaczami, ale także twórcami opowieści.

Bez wysiłku i pracy nie nastąpi uzdrowienie; planeta dusi się już od zanieczyszczeń, wojny i chciwości. Twórcza opowieść, niczym nasiono, wymaga podlewania. Musimy pamiętać o przeszłości i znajdować nowe opowieści, by lepiej zawiadywały naszymi działaniami w przyszłości. Najpierw jednak potrzebujemy odkupienia.

„Zabili moich rodziców i wciąż żyją. Kiedy ogarnia mnie gniew, pragnę zemsty. Ale wtedy ich dzieci będą chciały zemścić się na mnie i nie będzie temu końca”.

- Aki Ra

W poszukiwaniu dróg wiodących ku prawdziwemu uzdrowieniu wracam do Akiego Ra. Podczas gdy jego działania jako małoletniego żołnierza spowodowały bezmierne cierpienia, gdy wreszcie dostał szansę na rozpoczęcie cywilnego życia, postanowił w zamian poświęcić się usuwaniu min, jedna po drugiej. Jego życie to niecodzienna opowieść, dobra jak jego czyny.

Aki Ra zaczął wracać w teren, by ręcznie, bez ochronnego wyposażenia i narzędzi usuwać miny. Poruszeni faktem, że w Kambodży żyje tak wiele dzieci-inwalidów wojennych i dzieci-sierot wojennych, których odsetek w populacji jest jednym z najwyższych na świecie, Ra i jego żona zaczęli je adoptować i wychowywać jak własne. By pozyskać fundusze, w 1994 Ra otworzył we własnym domu niewielką galerię-muzeum, gdzie za jednego dolara obejrzeć można było wszystkie usunięte i rozbrojone przezeń miny.

Jego działalność rozwijała się. W 2007 r. domowa galeria stała się pełnoprawnym muzeum. W 2008 r. Ra powołał do życia Kambodżańską Samopomoc Saperską [Cambodia Self-Help Demining], liczącą dzisiaj trzydzieści osiem osób. Siostrzana organizacja, Program Szkół Wiejskich [Rural School Village Program], wspiera dwadzieścia dwie szkoły w małych miejscowościach. Liczba min, które Ra własnoręcznie usunął, szacowana jest na pięćdziesiąt tysięcy, ale to mu nie wystarcza. Uzdrawiając przeszłość, usilnie pracuje nad budowaniem przyszłości: „Otworzyłem to muzeum, bo chciałem nauczyć młodych, by nie powtarzali dawnych błędów” – mówi. Jego działania byłyby niepełne bez nauczania, bez opowieści.

Aki Ra jest przykładem napawającej nadzieją plastyczności ludzkiego umysłu i ducha. Doświadczywszy długich lat wojny i przemocy, zdołał przystosować się do życia w powojennej Kambodży, a wręcz rozkwitnąć z korzyścią dla wszelkiego życia. Pomimo zespołu stresu pourazowego i nocnych koszmarów, Kambodża z pomocą Akiego Ra odminowała ponad tysiąc osiemset kilometrów kwadratowych swej powierzchni, zamieniając pola minowe w urodzajne pola uprawne, czyli w ten rodzaj ziemi, którego Ra nigdy tak naprawdę nie doświadczył. To osiągnięcie, które określenie „neuroplastyczność” tylko by pomniejszyło.

Ostatnio sadziliśmy z żoną drzewka owocowe niewiele starsze od naszego syna-niemowlaka – a gdy on wyrośnie, przyrzekam, że pozna tę ziemię. Będzie nawoził i podlewał te drzewa, a one będą mu rodziły owoce i produkowały tlen dla wielu. Pokazuję synowi pestkę mango i mówię mu, że któregoś dnia wyrośnie z niej drzewo.

Patrzy na mnie z ciekawością, szeroko otwartymi oczami; wiem, że jego otwarty umysł wszystko chłonie, nawet jeżeli jeszcze nie rozumie moich słów. Noszę go na rękach i na jego użytek nazywam po kolei wszystkie rzeczy. Chcę, by był blisko tej ziemi, a on przystaje na to aż nazbyt chętnie: usiłuje zjadać piasek tak jak je owoce – i wszyscy się śmiejemy.

Vy Phalla. Klatka z filmu "Last World", Kalyanne Mam.

Wspólnie zaczynamy budować w sadzie instalację z porzuconych reklamówek, zebranych z pól ryżowo-pestycydowych, które otaczają naszą działkę. Pracując w naszym maleńkim ogródku permakulturowym, sadząc drzewa i tworząc to dzieło, moja żona i ja staramy się wcielać w życie lekcje Akiego Ra, Kalyanee Mam i Vandy’ego Rattany. Rozważamy stawiane przez nich pytania i piszemy na ten temat, ale zawsze staramy się też podejmować konkretne działania tu i teraz; by uzdrawiać z chorób przeszłości, by lepiej rosnąć dla jutra. Staramy się zasiewać pozytywne opowieści, nieobciążone wojną i skażeniem środowiska. Stojące wobec nich w opozycji. Opowieści są jak nasiona, trzeba je podlewać. Jedne i drugie są pełne życia i potencjału.

Vy Phalla, bohaterka filmu "Last World", Kalyanne Mam. Zdjęcie: Mona Simon.

Mówię synkowi, że khmerskie słowo na bombę to គ្រាប់បែក, co wymawia się kroep baek, a oznacza dosłownie „złamane nasiono”. A zatem bomba – mina, plastikowa reklamówka – to antytezy nasiona. Nie tyle stoją one poza cyklami życia, co gwałtownie przeciw niemu występują; mroczne nasiona zwrócone przeciwko sobie samym, niszczące własną opowieść.

Często wracamy na działkę i odgrywamy dla naszego synka, co to znaczy sadzić lepsze nasiona. Co to znaczyć wyhodować coś dobrego. Któregoś dnia jego umysł zrozumie: to jest nasiono. To jest opowieść. Dodaj trochę czystej wody, bo to jest życie.

Tłumaczenie z języka angielskiego: Marcin Wawrzyńczak

BIO

Ben Valentine jest pisarzem, obecnie mieszka w Kambodży. Wcześniej pisał etatowo dla Hyperallergic i SFAQ, dzisiaj działa niezależnie. Jego teksty ukazywały się w „Salon”, „New Inquiry”, „Motherboard”, „Arts Asia Pacific”, „Los Angeles Review of Books” i wielu innych periodykach. Wykładał m.in. w SAIC, SXSW, nowojorskim Museum of Moving Image i 98B w Manili. Zależy mu na kontakcie z szeroką publicznością. Pracował jako nauczyciel historii sztuki w Phnom Penh; pomagał prowadzić Sammaki Community Arts w Battambang w Kambodży; pracował w dziale Public Programming ośrodka SA SA BASSAC w Phnom Penh. Prowadził warsztaty z teorii i krytyki artystycznej tamże, w A. Farm w Ho Chi Minh City oraz w Sammaki Community Arts. W 2018 r. współtworzył projekt „latającego” domu pracy twórczej dla zaproszonych pisarzy, którego edycje odbyły się jak dotąd w Kambodży, Malezji i Wietnamie. Kiedyś w Tanzanii goniły go słonie; umie czytać książeczki dla dzieci po khmersku. benjaminvalentine.com

Pozostało 80% tekstu